miércoles, 19 de septiembre de 2012

"Dzienniki rowerowe" cz. 11, 3 kwietnia 2012 (z Playa Larga do Cárdenas)


To okazał się najbardziej szalony z dotychczasowych dni. Większość rzeczy, które się wydarzyły, nie była zaplanowana. Na szczęście, wszystko jak zwykle skończyło się dobrze. Ale po kolei.
Do południa wszystko jeszcze było normalne. Wybraliśmy się na spacer, którego głównym celem były rozmowy z Kubańczykami. Podzieleni na grupy, część pieszo, a część rowerami, zapuściliśmy się w różne zakamarki Playa Larga – punkt naprawy rowerów, sklep, biuro parku narodowego, szkoła podstawowa, mała restauracja. 
Fot. 1. Rozmawiając z miejscowym drobnym przedsiębiorcą

Niektórzy dotarli w nieco dalsze jego okolice, gdzie wciąż tradycyjnymi metodami wytwarza się w lesie węgiel drzewny i mieli możliwość porozmawiania z carboneros czyli węglarzami. Ciénaga de Zapata to wyspecjalizowany w produkcji węgla drzewnego region, chociaż jak potwierdzają miejscowi wytwarza się go znacznie mniej niż na przykład w latach 70tych. Carboneros działają jako samodzielni wytwórcy bądź jako robotnicy zatrudniani przez państwowe przedsiębiorstwa. 

Fot. 2. Kubański carbonero
Węglarze cenią sobie gatunki drzew o ciężkim i twardym drewnie ale niezbyt wysokie, z tego powodu obszarami ich działalności są często namorzyny, bogate w drzewa odpowiadające tym wymaganiom, tak charakterystyczne dla Ciénaga de Zapata. Region ten charakteryzował się przed rewolucją ogromnym zapóźnieniem cywilizacyjnym a carboneros byli synonimem tego zacofania. Z tego powodu ta grupa była jedną z docelowych dla programów alfabetyzacji i pomocy socjalnej ale również prześladowanych za brak chęci podporządkowania się socjalistycznym zasadom a także za przekonania religijne, gdyż wielu z nich należało do Świadków Jehowy i innych grup wyznaniowych.
Fot. 3. Niewielki stos kryjący w sobie węgiel drzewny
Jak przygotowuje się stos pod węgiel drzewny?
Carbonero układa stos drewna o wysokości około 3-4 m. i średnicy do 10 m, który okrywa trawą i ziemią. Od momentu podpalenia, wyżarzanie trwa 1 do 2 tygodni i wymaga wentylacji poprzez tworzenie otworów wentylacyjnych i ich regulację poprzez ich zmniejszanie lub zwiększanie (poniżej film z miejscowym węglarzem, który opowiada o swojej pracy).



Wróćmy jednak do kolejnych zadań realizowanych przez naszą wyprawę.....

Fot. 4. Krab (W.D)
Inna część grupy w drodze do miejscowej szkoły otoczona została przez lądowe kraby wędrujące do morza każdej wiosny, aby się rozmnażać. Kilkutygodniowa migracja karaibskich krabów (Gecarcinus ruricola) z lasów Ciénaga de Zapata jest jednym ze wspaniałych spektakli przyrody. Choć są to zwierzęta lądowe, nadal oddychają skrzelami, dlatego przez pozostałą część roku żyją w cienistych lasach, w wilgotnych miejscach. Wędrują rankiem i wieczorem, unikają słońca, ukrywają swój drogocenny ładunek przed wysuszeniem. Upalny dzień przeczekują z dala od promieni słonecznych, pod korzeniami, na drzewach czy w liściach. Miliony intensywnie czerwonych lub żółtych krabów, wyłącznie samic, z podniesionymi szczypcami niczym armia rycerzy, maszeruje każdej wiosny, aby złożyć w zatoce jaja. Z nich wykluje się nowe pokolenie tych skorupiaków, które po kilku tygodniach wyruszą w podróż powrotną do lasu. Niestety na ich trasie wyrosło wiele śmiertelnych przeszkód – ogrodzone posesje, baseny czy drogi, na których giną ich tysiące pod kołami mknących pojazdów.

Fot. 5. Wszędobylskie kraby z Cienaga de Zapata (W.D)
Spakowani przed podróżą powrotną do Jagüey Grande aż przysiedliśmy na chwilę, ponieważ wszyscy mieliśmy w pamięci ten beznadziejnie prosty odcinek drogi przez bagienny teren, dlatego szybko złapaliśmy ciężarówkę „transporte obrero”, która podwiozła nas nieco, czyli do farmy krokodyli. Tam znów na siodełka i – tym razem z wiatrem w plecy – szybko dotarliśmy do miasta, gdzie znów zahaczyliśmy o domek naszego przyjaciela Don Pedra, wcześniej zatrzymując się na obfity posiłek podlany pysznym sokiem z papai. Wyjechaliśmy od niego późnym popołudniem. Na dworze szarzało, a na domiar złego wyraźnie zapowiadało się na burzę, a przynajmniej solidny deszcz. Jechaliśmy drogami pośród plantacji cytrusowych. Nikt już się nie zastanawiał, czy uprawianych, czy nie, bo każdy z niepokojem śledził rozwój sytuacji na niebie. Zaczynało kropić, nasilał się wiatr. Nagle, jakby znikąd, pojawiła się ciężarówka. Niestety bez budy, ale w naszej sytuacji czuliśmy się, jakbyśmy wygrali szóstkę w lotto. No, może piątkę. Mieliśmy wszystko – transport, jedną karimatę do siedzenia, drugą do budowy wiatrochronu, ktoś znalazł kawałek folii, inny brudną, ale ciepłą bluzę z długimi rękawami, a całości szczęścia dopełniała niedopita reszta Santero, znaleziona na wierzchu bagażu. Nic to, że było mokro, zimno i wiało. Ważne, że nasza piątka (dwójka przezornie schowała się w kabinie kierowcy) miała dobre humory i towarzyszyło nam poczucie przeżywanej przygody.
Fot. 6. My i przygoda (M.S.)
Przejechaliśmy tak około 30 kilometrów pośród kompletnego pustkowia (drogi, którymi jechaliśmy, były budowane tylko na potrzeby transportu owoców między wielohektarowymi sadami), na szczęście dość szybko przestało padać. Podskakując na nierównościach, zastanawialiśmy się, co by było, gdybyśmy nie złapali tej ciężarówki... 

Na przedmieścia Jovellanos dotarliśmy dobrze po zmroku. Kierowca nie mógł nas dalej wieźć, bo podobno za wożenie ludzi na lewo państwową ciężarówką grozi 10 lat więzienia. Przynajmniej tak nam powiedział. Pożegnaliśmy się, a dosłownie pięć minut po zdjęciu z paki ostatniego roweru nadjechał policyjny gazik. Miejscowy rikszarz, który miał nas poprowadzić przez miasto na drogę wylotową do Cárdenas, nie wsypał kierowcy i odstawił nas na rogatki, do czego policjanci sugestywnie go zobligowali. Jednak nie tyle z troski o nasze bezpieczeństwo, ile z troski o zachowanie w tajemnicy faktu, że w Jovellanos tego dnia doszło do zamieszek na tle rasowym. Ta część wyspy nazywana jest la bemba, co w potocznym języku oznacza grubą wargę - taką jaką posiadają Afrykanie, których potomkowie zamieszkują ten region charakteryzujący się niegdyś intensywną plantacyjną uprawą trzciny cukrowej a dzisiaj wysokim bezrobociem wśród młodzieży.
Pomimo starań miejscowych stróżów prawa, wiadomość o zamieszkach wydostała się poza Jovellanos, i my też się wydostaliśmy, choć pierwszy raz na Kubie czuliśmy się nieswojo i trochę jakby zagrożeni. Spojrzenia, które towarzyszyły nam przy wyjeździe z Jovellanos nie były ani przyjazne, ani ciekawskie, raczej była w nich zła energia i dopiero wtedy nabrały dla nas sensu przestrogi i rady Don Pedra i kierowcy ciężarówki, którzy odradzali nam zatrzymywanie się w tym miasteczku.
Około 10 kilometrów przebyliśmy w szybkim tempie, gęsiego, po ciemku i prawie bez słowa. Jechało się nawet dobrze, pomijając niebezpieczeństwo ze strony przemykających co jakiś czas tirów i niewidocznych, choć na szczęście nielicznych, dziur w asfalcie i lekkiego deszczu. W miejscowości Carlos Rojas pytając o dalszą drogę, usłyszeliśmy od jednej miłej pani, że do Cárdenas jest bardzo daleko, a zwłaszcza po ciemku i na rowerach niezbyt bezpiecznie, więc lepiej wziąć ciężarówkę, której chętnie użyczą jej kuzyni. Biorąc pod uwagę okoliczności, bez ceregieli skorzystaliśmy z rady. Znowu wszystko się pomieściło i jakimś cudem bezpiecznie trafiliśmy do kolejnego celu czyli pierwszego zelektryfikowanego miasta na Kubie - Cárdenas.

autorzy: W.Osiński, W. Doroszewicz

No hay comentarios:

Publicar un comentario