martes, 19 de junio de 2012

"Dzienniki rowerowe" cz. 8, 31 marca 2012 (z Pinar del Rio do Nueva Paz i La Lanza)


Znaleźliśmy się w lekkim niedoczasie i trzeba było skorzystać z pomocy koni. Mechanicznych. Mieliśmy do szybkiego przejechania 180 kilometrów do Nueva Paz, a mimo naszego dobrego tempa podróży w jeden dzień było to niemożliwe. Nueva Paz leży, w zasadzie, na granicy Ciénaga de Zapata - rezerwatu biosfery i największych na Karaibach terenów podmokłych.
Zamówiliśmy zatem ciężarówkę. To znaczy tak nam się wydawało, że zamówiliśmy ciężarówkę, bo zanim zajechała przed naszą kwaterę, nikt jej nie widział. Tym większe było nasze zdziwienie, gdy ujrzeliśmy coś w rodzaju powiększonej starej Warszawy kombi. Do tego miało wejść siedem osób plus kierowca, siedem kompletów sakw i siedem rowerów?!
Nawet gdy kubański drajwer z pomagierem gorąco zapewniali nas, że wieźli już kiedyś osiem rowerów, nie wierzyliśmy im. Tyle, że nie mieliśmy innego wyjścia. Trzeba było zacząć działać.

fot. 1. Nasz Cadillac rocznik 1946 (autor: Monika Świetlik)

Okazało się, że w środku są aż trzy rzędy kanap, więc miejsca dla ludzi wystarczy. O dziwo, sakwy też pomieściły się w bagażniku. Zostały rowery. Ustawiliśmy je do góry kołami, ścisnęliśmy, przywiązując sznurkiem i czymtamsiętylkodało do ramy na dachu. One się trzymały! I były stabilne.

Fot. 2: Tuż przed wyjazdem do Nueva Paz (M.Ś)
 W czasie jazdy zleciała nam tylko jedna rzecz – podróż i to szybko. I jeszcze coś – to było nasze rekordowe auto. Cadillac rocznik – uwaga, uwaga – 1946!! Jechaliśmy 66-letnią furą! Ze średnią prędkością na autostradzie około setki (to znaczy tak nam się wydawało, bo prędkościomierz wysiadł podobno w połowie lat 80.). Sekretem był fakt, iż miał zmieniony silnik. Większość z tych zabytkowych samochodów, żeby nadawały się do transportu towarów i osób, i był on opłacalny, ma zmieniane na dieslowe silniki, z radzieckich albo czeskich ciężarówek. Rzadko już, chociaż cały czas jest to możliwe, można spotkać takie cudo z oryginalnym silnikiem.




W Nueva Paz wylądowaliśmy po południu, wywołując w tym sennym i zapomnianym przez międzynarodowy ruch turystyczny miasteczku sporą sensację. 

Fot. 3: Nueva Paz (autor W. Osiński)
Obstąpiła nas gromada dzieciaków, które jednak o turystyce już co nieco wiedziały, bo po chwili nieśmiałości najodważniejszy zapytał o dolara. Zamiast tego dostał paczkę gum do żucia. Mocnych, miętowych. Razem z dwoma równie nieletnimi kompanami wpakowali sobie całą zawartość do buzi i po kilku sekundach gorzko tego pożałowali, a zbyt mocna dla kubańskich podniebień guma błyskawicznie znalazła się na chodniku. Inni małoletni pokazali nam, że z drzewa, pod którym pakowaliśmy sakwy po wyjęciu ich z auta, można zrywać całkiem smaczne owoce, które odpowiednio rozbite i po zdjęciu łupiny okazało się że smakują jak migdały. Te drzewa nazywane tu almendros czyli migdałowce są niczym innym jak mirtowcami (combretaceae).

Fot.4: Co to takiego? zastanawia się mgr Doroszewicz (fot. W. Osiński)
Co jeszcze ciekawego zobaczyliśmy w Nueva Paz? 
 
Fot. 5: Kino Wolność w Nueva Paz (W.O.)
Przede wszystkim poznaliśmy ciekawych ludzi, których wyobrażenie o świecie odbiegało od tego, które poznaliśmy w prowincji Pinar del Rio. Przyczyniło się do tego nie tylko życie na uboczu ale również większy udział Afroamerykanów i nękające lokalną społeczność bezrobocie.







Fot. 6: Idealny Bazar a może Idealny Rynek? (W.O.)
Beznadzieję dającej się zaobserwować sytuacji pogłębiał widok Cine Libertad, czyli kina Wolność, z którego już dawno wszyscy uciekli i teraz stało puste i nieczynne oraz Mercado Ideal (Idealnego Bazaru) ze smętnymi szarymi półkami i niewielkim, a na pewno nieidealnym wyborem towarów.
Porozmawialiśmy, zjedliśmy po bułce, wypiliśmy po bardzo zimnym piwie i pojechaliśmy dalej. A skoro już o tym złocistym trunku mowa, to na Kubie wypada całkiem przyzwoicie. Właściwie każda z degustowanych przez nas marek spełniała nasze europejskie normy smakowe, co w Ameryce Łacińskiej wcale nie jest powszechne (spróbujcie choćby peruwiańskich czy boliwijskich wyrobów). Najpopularniejsze piwa to Bucanero i Cristal. Są sprzedawane głównie w puszkach. To pierwsze ma dopisek „fuerte”, czyli mocne. Z innych piwnych nazw udało się jeszcze zapamiętać Bruję (czarownica), zaś napoje gazowane i wodę firmowało przedsiębiorstwo, zwące się Ciego Montero,

Fot. 7: Wszyscy piją Ciego Montero (W.O.)
co natychmiast z rozbawieniem sobie przetłumaczyliśmy na polski, zastanawiając się, kto w Polsce nazwałby firmę Ślepy Myśliwy.
Warto zatrzymać się przy opakowaniach po napojach gazowanych - różnych, których konsumpcja na Kubie najwyraźniej dynamicznie wzrasta a  przejawem tego jest ogólnie niewydolny system gromadzenia odpadów. Problem wszędobylskich śmieci towarzyszyć nam będzie przez kolejne etapy naszej podróży a im bliżej do największego kurortu turystycznego czyli Varadero, tym liczba dzikich wysypisk śmieci coraz większa.
Zaobserwowaliśmy również zbieraczy aluminiowych opakowań, lecz nie z troski o środowisko czy krajowy program recyklingu a ogólnie panującą inwencję Kubańczyków, którzy żyjąc w permanentnym kryzysie znaleźli również zastosowanie dla aluminiowych puszek, np. jako szklanki po uprzednim wycięciu wieczka.

Fot. 8: Bezdroża do La Lanza (Oscar Barboza)
Z Nueva Paz jechaliśmy boczną (jakościowo nawet bardzo boczną) drogą najpierw pośród  porzuconych plantacji trzciny cukrowej a potem nieużywanych pastwisk i porzuconych państwowych gospodarstw hodowlanych. Wszystko teraz leży odłogiem, gdzieniegdzie pasą się kozy i owce. Ziemia tu nie nadaje się na nic innego, pełna wapieni i piaskowców, które u nas z pewnością przydałyby się do ozdoby domów. Na Kubie zdaje się wschodzący rynek budowlany i nieruchomości, może w przyszłości doceni  drzemiący potencjał tego regionu.
Fot.9: Pełne kamieni pola
Na chwilę zatrzymaliśmy się w położonej w środku niczego hodowli koni. Stały tam trzy chude szkapy, tylko z nazwy będące ogierami reproduktorami. Ich stróż strasznie narzekał na nudę, więc z ochotą pogawędził z przybyszami zza oceanu.
Wieczorem dojechaliśmy do miejscowości La Lanza, gdzie udało się nam zrealizować kolejny wytyczony punkt: spędzić dłuższy czas z prawdziwymi guajiros (na Kubie tak określa się chłopów, rolników). Przenocowali nas na swojej fince (finca - gospodarstwo rolne), a radość z nawiązania znajomości uczciliśmy wspólną kolacją i grą w domino.
Fot. 10: My w La Lanza i domino - narodowa dyscyplina Kuby
Dwie żywe kury, którym trzeba było ukręcić łby, oskubać i upiec były głównym daniem tego wieczoru plus nasze polskie zapasy. Oscar y Wojtek dzielnie obdzierali z piór.

Fot. 11: Skubanie kur w La Lanza (M.Ś.)

Fot. 12. W. Osiński i O. Barboza i oskubane kury (M.Ś.)
W domino na Kubie gra się parami i możemy się pochwalić, że nie daliśmy plamy, po kilkunastu partiach notując wynik mniej więcej remisowy.
Tak minął nasz pierwszy wieczór na prawdziwej kubańskiej wsi.

by W. Osiński i K.Dembicz

No hay comentarios:

Publicar un comentario