Witamy po niewielkiej przerwie na łamach dzienników
rowerowych. Pauzie spowodowanej różnorodnymi czynnikami, również natury
zawodowej.
Przepraszamy tych wszystkich, którzy z niecierpliwością
czekali na kolejne odcinki rowerowych sprawozdań opisujących kubańską
rzeczywistość. Jednak jeśli zwróciliście Państwo uwagę, w międzyczasie
postowaliśmy na tematy nawiązujące do najświeższych wydarzeń politycznych na
Kubie.
"Dzienniki rowerowe" cz. 9, 1 kwietnia 2012 (z La
Lanza do Jaguey Grande)
Pomimo, że był to dzień psikusów chyba nikt z nas zafascynowanych otaczającą nas rzeczywistością nie pamiętał o prima aprylis. Tego ranka, po dosyć intensywnym poprzednim dniu bogatym również w przeżycia kulinarne (skubanie kur i pieczenie) i sportowe (kubańskie domino w parach) nie przewidzieliśmy jednego – że na prawdziwej kubańskiej wsi koguty zaczynają piać nie o 5 rano, tylko... 1.30 w nocy. To nie przesada, kładąc się spać, słyszeliśmy co kilkadziesiąt sekund wrzask któregoś z tych pseudo ptaków. Po krótkim śnie od razu wiedzieliśmy, że jesteśmy na wsi.
Fot. 1. Nasz dom w La Lanza |
Do piania kogutów dołączyło szczekanie psa, gdakanie kury, muczenie krowy i chrumkanie świnek. Na szczęście obyło się bez brzęczenia komarów. Do naszej izby w kubańskim bohio (wiejska chata), wiedzione zwierzęcą ciekawością, wturlały się kolejno: szary kurczak, czarna i kulawa kura i czarno-biały pies.
Pies nie zauważył kulawej kury i usiadł na niej. Kura była chyba nie tylko kulawa, ale i niema, bo grzecznie czekała aż pies po czterech sekundach się zorientuje, że popełnił faux pas i usiądzie gdzie indziej.
Mieliśmy doić krowę i Ewelina się nawet za to zabrała, ale krasula miała cielaka i była trochę zestresowana. Trochę mleka jednak udało się z niej jednak wycisnąć i tradycyjne café con leche na śniadanie miało wyjątkowy wymiar.
Fot. 2. Nauka dojenia krowy w La Lanza |
Fot. 3. Trójkołowy pojazd naszego gospodarza (autor: O. Barboza) |
Na Kubie rolnicy są zobowiązani do sprzedaży państwu całego mięsa, nawet w przypadku padnięcia bydła a handel wołowiną jest surowo zabroniony i podlega karze kilku lat więzienia. Z tego też powodu czarny rynek obrotu wołowiną kwitnie, chociaż jest bardzo zakonspirowany. W trakcie naszej podróży kilkakrotnie opowiadano nam o tym procederze.
Fot. 4. Ostatnie zdjęcie w La Lanza |
No cóż, wszystko co piękne kiedyś musi się skończyć. Po
serdecznym pożegnaniu z naszym Guajiro pojechaliśmy dalej do Jaguey
Grande, już autopistą, czyli autostradą. Ciągle pustą, ale gorącą i z 30-kilometrowym
odcinkiem bez cienia i bez cafeterii, gdzie można by odpocząć i napić się
czegoś zimnego.
To było prawdziwe wyzwanie dla naszych organizmów. Wszyscy
jednak przetrwali, za to Monika dostąpiła zaszczytu wymiany przebitej dętki –
pierwszej i na szczęście ostatniej podczas całej naszej wyprawy, co uważamy za
duży sukces, jak na 18 rowerowych dni, ponad 700 kilometrów, siedem osób i
czternaście kół.
Fot.5: W drodze do Jaguey Grande |
Fot. 6: Cytrusowy sad w drodze do Jaguey Grande (autor: W.Doroszewicz) |
Wzdłuż tych kilkudziesięciu kilometrów jazdy jak na patelni, po naszej lewej stronie jazy czyli północnej - mogliśmy oglądać sady cytrusów (w większości porzucone) - limonek, pomarańczy i grejpfrutów, które intensywnie uprawiano w latach 70. i 80. W latach 90. tereny te zostały dotknięte głębokim kryzysem gospodarczym (podobnie jak reszta wyspy). Niektóre z przedsiębiorstw przetwórstwa owocowego a także cukrownie (jak Austrialia - widniejąca na tablicy informacyjnej, zdjęcie nr 5) zostały zamknięte a ludność zmuszona była do emigracji z tych obszarów. Dzisiaj ziemie te są rekultywowane a w miejsce cytrusów często sadzi się drzewa mango i gujawy.
Fot. 7: Zielona gujawa (autor: W.D) |
Po przeciwnej stronie jezdni natomiast rozciągała się wzdłuż drogi północna granica Ciénaga de Zapata, największego obszaru bagiennego na Karaibach - rezerwatu biosfery.
Ostatnie kilometry przed Jaguey Grande przebyliśmy w szybkim
tempie i pod dużą presją zbliżającej się burzy. Opatrzność znów nad nami czuwała,
bo woda z granatowego nieba polała się szerokim strumieniem tuż po tym, jak
ostatni członkowie naszej kolumny znaleźli się pod dachem przydrożnej stacji
benzynowej.
Liczyliśmy na to, że odnajdziemy w tej 100 tysięcznej miejscowości, po ponad 20 latach braku kontaktu, znajomego Kasi. I tak się stało. Po godzinie odebrał nas stamtąd Don Pedro (carramba, jak trudno go było zrozumieć) i zabrał nas do swojego domu, nakarmił, wysuszył i udzielił schronienia.
Liczyliśmy na to, że odnajdziemy w tej 100 tysięcznej miejscowości, po ponad 20 latach braku kontaktu, znajomego Kasi. I tak się stało. Po godzinie odebrał nas stamtąd Don Pedro (carramba, jak trudno go było zrozumieć) i zabrał nas do swojego domu, nakarmił, wysuszył i udzielił schronienia.
Ten głęboko wierzący w ideały rewolucyjne człowiek odkrył
przed nami inny sposób percepcji kubańskiej rzeczywistości i pokazał, że na
Kubie jest wiele osób takich jak on - żyjących w przekonaniu że rewolucja
kubańska nie tylko nie poszła na marne ale nadal trwa.
autorzy: W. Osiński i K.Dembicz
No hay comentarios:
Publicar un comentario