martes, 15 de mayo de 2012

"Dzienniki rowerowe" cz. 4., (27 marca, z Soroa do San Cristobal)


Tym razem nie budziły nas koguty, tylko chrumkanie świnki, oczekującej w kojcu na smakowitą porcję porannych obierek, czy co tam zwykle świnki w Soroa zwykły jadać we wtorki.

Fot. 1.Przydomowa hodowla trzody chlewnej (autor: KD)





 

Aktualnie hodowla trzody chlewnej jest sposobem na ratowanie nie tylko domowego budżetu ale również urozmaicenie diety, bardzo często jest to działalność nielegalna.

Chrumkanie szybko zostało uzupełnione przez najnowszy, choć jeszcze nieoficjalny symbol Kuby: reggaeton. A może reggueton, regueton albo reggeton, bo chyba nikt tak naprawdę nie wie, jak nazwę tego rodzaju muzyki powinno się pisać. Podczas naszych licznych wizyt w kubańskich dobrych sklepach muzycznych (najnowsze hity, Tina Turner, Metallica, Ricky Martin, Beethoven, salsa, merengue – wszystko po 1 CUC za płytkę, wszystko świeżutkie, wypalane przy kliencie, nie ma lipy) widzieliśmy milion okładek z tym rapopopem i tyleż wersji pisowni najpopularniejszego stylu muzycznego na największej wyspie Karaibów.

Ale wracajmy do Soroa – około 9 rano z któregoś z gospodarstw zabrzmiała ta muzyka i brzmiała tak przez cały dzień. Dla nas to nawet nie było specjalnie uciążliwe, ot lokalny folklor, ale nasza gospodyni narzekała, że to wszystkim bardzo przeszkadza. Wyjaśniła też, że tak nie dzieje się codziennie, a tylko wtedy, gdy do wojskowego ośrodka wczasowego przybywają urlopowicze. Pocieszyliśmy ją, że i tak lepiej już słuchać przez cały dzień re...tonu niż wojskowych marszów, choćby autorstwa mistrza Schuberta, ale chyba jej nie przekonaliśmy.

Kiedy Wisin i Yandell twierdzili, że hoy es noche de sexo, część z nas poszła odwiedzić pobliską szkołę podstawową. W budynku dawnego kościoła w Soroa uczy się około 20 dzieci w wieku 7–12 lat. 
Fot. 2. Front szkoły wiejskiej w Soroa (autor: M.Świetlik)

Ponieważ w niektórych rocznikach jest ich zaledwie po kilkoro, nauczyciele mają zajęcia z... dwoma klasami naraz. Byliśmy na lekcji matematyki dla sześciorga dzieci. Nauczycielka donośnym głosem, przypominającym śpiew kaznodziei, najpierw oznajmiła, że teraz będzie pytać, a za chwilę zaczęła zadawać szybkie zadania. – Siedem plus dziewięć? Sześć plus dwanaście? – wykrzykiwała w stronę siedzących bliżej młodszych uczniów. – Cztery razy dziewięć? Osiem razy osiem? – pytała drugi rząd nieco starszych. 
Fot. 3: Lekcja w szkole w Soroa (autor: M.Ś.)

Co ciekawe, dzieci nie przekrzykiwały się z odpowiedziami, tylko błyskawicznie odnajdywały rozwiązanie na odpowiedniej stronie zeszytu i dumnie demonstrowały je, unosząc wysoko do góry.

Długo się zastanawialiśmy, jak one to tak szybko robią. Od pytania do odpowiedzi upływała może sekunda, a całość przypominała bardziej gwałtowną i głośną filmową licytację niż lekcję rachunków. 
Fot. 4. (autor: M.Ś)

Z innych ciekawostek, okazało się, że nauczyciele sami (czasem z pomocą rodziców uczniów) konstruowali stojące obok budynku ławki i huśtawki. Każdy z nich uczył w kilku okolicznych szkołach. Śliczna Arianna, nauczycielka informatyki o figurze modelki i przepięknym uśmiechu, opowiedziała, jak nieraz przychodziła do szkoły w górach cała przemoczona, bo idąc przez las wpadła do wezbranej po deszczu rzeki. 

Na koniec wizyty w szkole rozdaliśmy dzieciom prezenty. Wymieniliśmy się też z Arianną, która ofiarowała nam owoce chirimoi i już wiedzieliśmy, dlaczego jest to najpyszniejszy owoc świata...
Fot. 5.  Uczniowie i nauczyciele (autor: M.Ś.)
Reszta również wykonywała wyznaczone wcześniej zadania badawcze. Gospodarz domu, w którym mieszkaliśmy, okazał się wolnomularzem, a znak stowarzyszenia (o czym przekonaliśmy się później) widniał na drzwiach naszej casa particular. W dalszej części naszej podróży mogliśmy obserwować różnorodne przejawy życia wspólnotowego, a masoneria przeżywa na Kubie odrodzenie. Nigdy nie byli prześladowani, jednak obecnie są o wiele bardziej widoczni, ich świątynie odnowione, a symbole eksponowane.
Fot. 6: Świątynia masońska w drodze do Pinar del Rio (autor. O.Barboza)
To co zwróciło naszą uwagę w drodze do Soroa i dalej to licznie występujące przydomowe kapliczki. Do końca lat 90. takie obiekty sakralne nie występowały na Kubie. Dzisiaj są dosyć popularnym widokiem i jak tłumaczyła nam Dunia - czyli właścicielka casa particular - to właśnie dzięki wizycie Jana Pawła II odrodziła się wiara w Boga i zezwolono na budowanie kapliczek. Ale to nie Matka Boska jest w nich obiektem uwielbienia. Kubańczycy przede wszystkim oddają cześć San Lázaro i Santa Barbara czyli Św. Łazarzowi i Św. Barbarze. Czasami spotkać można Virgen de la Caridad.
 
Fot. 7. Kapliczka przed casa particular w Soroa (autor: Z.Malanowska)
Po południu, po przeprowadzeniu wywiadów z miejscową ludnością, wybraliśmy się zwiedzać okoliczne atrakcje przyrodnicze: wodospad w chronionym lesie oraz Orchidarium czyli ogród botaniczny specjalizujący się w hodowli storczyków, choć nie tylko, jak się okazało. Pod wodospadem była mini jaskinia, którą trzeba było przepłynąć, żeby dostać się pod spadający z hukiem strumień wody. Fajny relaks i pierwsza wykorzystana przez większość z nas na Kubie okazja, żeby się trochę zamoczyć gdzie indziej niż pod prysznicem.

Próbowaliśmy się też trochę opalać, ale jak na złość słońce okazało się tego dnia wyjątkowo kapryśne. Podczas ponad godzinnego spaceru po ogrodzie, wśród niemieckich wycieczek, podziwialiśmy pięknie kwitnące storczyki, których rośnie tu ponad 800 gatunków z całego świata. Uprawiane są w specjalnych szklarniach, w których zamiast szyb zainstalowane były gęste siatki chroniące te delikatne rośliny przed nadmiernym nasłonecznieniem i wiatrem

Fot. 8 i 9: Orchidee z Soroa (autor: W. Doroszewicz)
Samo Orchidarium w Soroa jest dobrze utrzymane i należy do najważniejszych tego typu instytucji badawczych na Karaibach. Dzięki położeniu na zboczu z ogrodu roztaczał się przepiękny widok na Sierra del Rosario, a parkowy charakter daje możliwość odetchnąć od upału i przed dalsza częścią podróży, wśród różnorodnych kwiatów, dziwnie wyglądających drzew i intrygujących owoców z obu Ameryk i Azji.
Po południu serdecznie pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami i ruszyliśmy w drogę,

Fot. 10. Cała ekipa z gospodarzami "Dunia rent rooms" (autor: W.D.)
wiedząc, że daleko nie zajedziemy, bo wkrótce miało się ściemniać i trzeba będzie dość szybko znaleźć nocleg. Zaczęliśmy od ostrego zjazdu. Już na jego początku przydarzył się pierwszy wypadek podczas naszej wyprawy. Kasia przekonała się, że daszek od czapki może się okazać niezłym żaglem. Wywrotka na szczęście zakończyła się w krzakach na poboczu tylko niegroźnymi zadrapaniami, zbitą piętą i skrzywioną kierownicą. Wszystkie szkody udało się jednak naprawić i pojechaliśmy dalej. Już ze znacznie większym respektem dla drogi.
Po opuszczeniu Sierra del Rosario, oglądając się za siebie, zdaliśmy sobie sprawę czego dokonaliśmy, czego pierwotnie wcale nie było w planach. Byliśmy z siebie dumni - przynajmniej niektórzy, przede wszystkim że wytrzymaliśmy!

Fot. 11. Sierra del Rosario (autor: W.Doroszewicz)
W drodze do San Cristobal, mijaliśmy pierwsze plantacje tytoniu oraz, co wywołało nasze lekkie zdumienie – plantacje drzew. Mieliśmy również okazję odwiedzić historyczne miejsce gdzie odbyła się jedna z ważniejszych bitew w wojnie o niepodległość Kuby - Batalla de Paso Real z 1896 roku, w której brał udział "Tytan z brązu" czyli Antonio Maceo.

Fot. 12. Miejsce upamiętnienia kampanii A. Maceo nad Rio Hondo (autor: K.D)
 Do San Cristobal dojechaliśmy po ciemku, mając nadzieję, że tak jak poprzedniego wieczoru znajdziemy nocleg. Było to o wiele trudniejsze, ale się udało. Również dzięki miłej obsłudze w kafeterii, która udzieliła nam schronienia na czas poszukiwania noclegu racząc nas pysznym congri con huevo frito.

Fot. 13: Pyszne congri con huevos fritos

No hay comentarios:

Publicar un comentario