Nie szukajcie noclegu w San Cristobal, to może za mocne
stwierdzenie ale prawdziwe. Właśnie do tego miasta dojechaliśmy poprzedniego
dnia i z czystym sumieniem nie polecamy go na spędzenie nocy. Nie dlatego, że
brzydko albo niebezpiecznie. Po prostu duża grupa (czyli na przykład nasza
siódemka) nie ma gdzie legalnie spać. Czyli trzeba było spać nielegalnie. Po
długich poszukiwaniach udało się znaleźć osobę, która zgodziła się nas
przenocować bez rejestrowania tego faktu w specjalnym zeszycie formatu A4,
posiadanym przez wszystkich właścicieli casas particulares. Było trochę
konspiracji „żeby sąsiad nie zobaczył”, było poparzenie się wrzątkiem z
prysznica (wiele kubańskich pryszniców jest dwustopniowych – zimna woda,
ukrop), było pierwsze w życiu cygaro.
Najważniejsze, że udało się wynająć dwa dobrze wyposażone
pokoje, również w dużą ilość ....
papierosów, chociaż my niepalący. Jak się okazuje, wielkim problemem Kuby jest
duży odsetek palaczy wśród ludności i utrzymujące się na bardzo wysokim
poziomie spożycie alkoholu, rosnące wśród młodzieży (co nie raz mogliśmy
zweryfikować po drodze).
Fot.1. Napisy na opakowaniach papierosów są zaskakujące (autor: W.Doroszewicz) |
Rano wyjeżdżaliśmy też konspiracyjnie z naszej kwatery,
dwójkami, „żeby sąsiad nie zobaczył”. W samym San Cristobal zatrzymaliśmy się
jeszcze na śniadanie. W tym samym miejscu, gdzie zjedliśmy kolację poprzedniej
nocy i próbowaliśmy wypić zmrożone piwo (aha, gdyby ktoś nie wiedział, jak się
otwiera zamrożone piwo i chciał to sprawdzić, informujemy – otwiera się
dynamicznie. Do prób wskazane jest zużyte ubranie, a ważne dokumenty radzimy
odsunąć gdzieś dalej).
Fot.2. El tsunami del granizado - ukojenie pragnienia na gorące poranki (autor W.D.) |
Róg przy którym usytuowana była "nasza" cafetería, okazał się bardzo dobrym miejscem na nawiązanie rozmów z miejscową ludnością. W pierwszej kolejności powitało nas El Tsunami de Granizado - czyli wózek z kruszonym lodem i wspaniałymi syropami o tropikalnych smakach.
Fot. 3. Sprzedawca bananów w San Cristobal (autor: M.Świetlik) |
Na rogu dostaliśmy od staruszka handlującego bananami i
pomidorami kiść owoców. Okazało się, że ponad 70-letni pan przed rewolucją był
zarządcą całej okolicy San Cristobal w tym miejscowego hotelu. No ale
potem przyszła rewolucja i teraz ten człowiek żyje z detalicznego handlu
bananami... Ma jednak gest, po
kwadransie rozmowy dał nam kolejną kiść. Bananów mieliśmy zatem na cały dzień.
28 marca to dzień, w którym Benedykt XVI odprawiał mszę w
Hawanie i chociaż z kilku okien dolatywały do nas odgłosy tego ważnego
wydarzenia, na ulicy miasteczka nie odczuwało się odświętnej atmosfery i wielkiego
przejęcia. Rozmawiając z Kubańczykami w trakcie kolejnych dni podróży,
większość z naszych rozmówców podkreślała znaczenie pierwszej wizyty Papieża w
1998 roku a do tej odnosząc się z wielką rezerwą jako bardziej wydarzenie
polityczne niż duchowe przeżycie. Granma (największy dziennik kubański) w tym dniu odnotowywał wizytę Benedykta, jednak na pierwszym miejscu publikował refleksje Fidela.
Ogromna pomoc okazana nam w ciągu tych kilkunastu godzin w
San Cristobal potwierdzała jak wspaniałymi i pomocnymi ludźmi są Kubańczycy. To
nie był jedyny przykład ich dobrego serca. Nie raz jeszcze się o tym przekonaliśmy,
szczególnie gdy brakowało wody w bidonach.
Fot. 4. Granma w czasie wizyty Benedykta (autor: M.Ś) |
Fot.5. Cruzero de Carabela. Rozmowy na rozstaju dróg. |
W drodze do Pinar del Rio nasza grupa rozciągnęła szyki. Jedni zrobili przystanek w Fierro, drudzy w Crucero de Carabela. O ile Fierro było typowym miasteczkiem na skrzyżowaniu dróg, gdzie kwitł drobny handel, o tyle Crucero wydawało się bardzo senne.
Oba jednak łączył fakt, iż główną rozrywką po pracy miejscowej ludności było spędzanie czasu na ulicy na towarzyskich rozmowach, popijając piwo (jeśli beczkowóz państwowy je dowiózł).
Fot. 6. Cafeteria "Los blancos" w Fierro (autor K.Dembicz) |
Nazwa świeżo otworzonej pizzerii w Fierro "Los blancos" dawała do myślenia na temat relacji między ludnością białą i czarną, ale o tym później ...
Po południu dojechaliśmy do San Diego de Los Baños -
nieczynnego w zasadzie dzisiaj uzdrowiska z siarkowymi źródłami. W podziemiach
szpitala było kilka leczniczych basenów siarkowych.
Fot. 7. Uzdrowisko San Diego de los Baños (autor M.S) |
Dzięki uprzejmości stróża, mogliśmy podziwiać wybudowane przed rewolucją a funkcjonujące jeszcze do niedawna łaźnie. Grzyb na ścianach, zapach siarki i stęchlizny nie był w stanie przyćmić dawnej świetności tych pomieszczeń i każdy z nas rozmarzył się, jak mogły wyglądać te pomieszczenia, kiedy tętniły życiem.
Fot. 8. Nieczynne baseny uzdrowiska S.Antonio de los Baños (autor: M.Ś.) |
W nocy (to już stało się naszą nową, świecką tradycją)
dojechaliśmy do małego miasteczka o długiej nazwie Entronque de Herradura.
Zamieszkaliśmy w najniższym standardzie, za 5 CUC od pokoju. Momentami czuliśmy
się tam, jak po drugiej stronie lustra. Aby zamknąć drzwi, klucz w zamku trzeba
było przekręcać, jakbyśmy je otwierali. Aby otworzyć drzwi, klamkę zamiast
nacisnąć, należało podnieść. Krany też działały odwrotnie, w sedesie nie było
spłuczki, było za to wiadro. Zamiast prysznica w wielkiej łazience ze ściany
sterczała żelazna rura, z której lała się zimna woda. Brakowało tylko tego,
żeby fotele bujały się na boki zamiast w przód i tył. Ale nie narzekaliśmy,
traktując te wszystkie ciekawostki z humorem. Naszą ciekawość budził za to
stróż tej „hacjendy”, milczący starszy już Afrokubańczyk, przysypiający w
bujanym fotelu podczas dynamicznej bezpośredniej relacji radiowej z meczu
baseballowego. Jego ogólny spokój świadczył o tym, że raczej nie postawił
większej sumy na zwycięstwo którejś z drużyn. Jednak historia właścicieli tej casa
particular, którą nam opowiedział, zdawała się potwierdzać wiele podobnych
rodzinnych kubańskich historii, w których dzieci odziedziczały wspaniały dom po
rodzicach (wybudowany jeszcze przed rewolucją), jedno z nich mieszka w USA, a
drugie robiąc karierę w kraju i pilnuje rodzinnego majątku.
Kolację zjedliśmy w przydrożnym barze, prowadzonym przez
przemiłą panią po pięćdziesiątce o fizjonomii czarownicy. Zresztą czuliśmy się
momentami tak, jakby wysysała z nas energię. Ale serwowane dania wskazywały na
pasję, z jaką się oddawała swojej profesji. Lokal otwarty 24 godziny na dobę i
dosyć duża swoboda w wypowiadaniu się na różne tematy, wskazywała, że Pani
chyba dobrze żyje z miejscowymi stróżami prawa. Kiedy jakiś lekko napity gość
przyszedł na lemoniadę i wtrącił się do rozmowy, twierdząc, że jak Rosjanie
byli na Kubie, to żyło się lepiej, "nasza czarownica" syknęła na
niego, jak kobra tuż przed atakiem na bezbronną mysz. Na następny dzień zaprosiła
nas na kawę do swojego domu i wtedy okazało się, że jej historia jest na tyle
ciekawa, że zamiast 15 minut spędziliśmy u niej ponad 2 godziny. Ale o tym
później ....
Aha, tego dnia (czyli 28 marca 2012 roku) wykręciliśmy rekord – 68
kilometrów. W kubańskich warunkach to bardzo przyzwoite osiągnięcie.
by W.Osiński i K.Dembicz
No hay comentarios:
Publicar un comentario