lunes, 30 de abril de 2012

"Dzienniki Rowerowe" część 2 (25 marca 2012, z Hawany do Guanajay, przez San Antonio de los Baños)


Wyjeżdżamy z Hawany do San Antonio de los Baños. Pilotuje nas samochodem nasz znajomy, mieszkający kiedyś w Polsce wesoły czterdziestoparolatek, całkiem nieźle mówiący w naszym języku. Po minięciu granic miasta wjechaliśmy na autostradę.

Fot. 7. W drodze do San Antonio de los Baños (autor: W.Doroszewicz)
A była to autostrada niezwykła. Byliśmy zgodni, że jeszcze nigdy nie widzieliśmy tak pustej, a jednocześnie dobrze utrzymanej (może właśnie dlatego, że nic po niej nie jeździ) drogi wylotowej z wielkiego miasta. 


Fot. 8. Szosa, również awaryjne lądowisko (autor: Z.M.)
Stosunek szerokości jezdni (ponad 10 metrów w jedną stronę) do liczby samochodów był fantastyczny. Można było jechać wszystkimi czterema pasami naraz i co kilka minut zwalniać jeden pas dla leniwie nadjeżdżającego chevroleta czy buicka. Samochody na Kubie to zresztą odrębny temat, któremu warto poświęcić osobny wątek.




Krajobraz  po drodze był bardzo urozmaicony. Od porzuconych pastwisk i zarośniętych marabú pól gdzie kiedyś uprawiano trzcinę cukrową, po bardzo dobrze utrzymane małe gospodarstwa rolne zaopatrujące Hawanę i okolice w warzywa i owoce.

Fot. 9. Małe gospodarstwa owocowo-warzywne (autor: K.D.)
Widać, że obecne zmiany szybko wykorzystała ludność wyspy zakładając to co było stałym elementem krajobrazu Polski lat 80. czyli zieleniaki. W pewnym momencie zniknął pas zieleni dzielący jezdnie, a obok zobaczyliśmy zadbany cmentarz żołnierzy radzieckich. Jeden z czterech strażników pilnujących tego niewielkiego miejsca pamięci powiedział nam, że niedaleko była baza wojsk ZSRR, fragment autostrady był zapasowym pasem startowym dla samolotów, a wielu radzieckich żołnierzy ginęło, strzelając do siebie nawzajem po pijanemu.

Fot. 10. Cmentarz żołnierzy Radzieckich (autor: M. Świetlik)

Mówił, że miejscowa ludność przynosiła im alkohol w zamian za wojskowe buty. O dziwo jednak nie potrafił niczego powiedzieć o kryzysie kubańskim z 1961 roku, gdy świat stanął na krawędzi III wojny światowej. Wyglądało, jakby nic o tym nie wiedział. Najciemniej jest pod latarnią...



Popołudnie spędziliśmy w San Antonio de los Baños, w którym to mieści się międzynarodowa szkoła kinematograficzna. W niedzielne popołudnie na ulice tego miasta wylewa się dźwięk z telewizorów, poprzez otwarte drzwi małych domków. Dzieci dokazują na ulicach, ale tylko one; jest sennie i pusto. Młoda kobieta zapytana o to, jak jej się żyje, odpowiada przede wszystkim, że spokojnie. „La vida muy tranquila”; to stwierdzenie będzie się często pojawiało w ustach Kubańczyków mieszkających w małych miejscowościach.

Fot. 11. San Antonio de los Baños (autor: Z. Malanowska)
W dalszą drogę wyruszyliśmy około 18. Zanim zaszło słońce mogliśmy podziwiać wspaniały kontrast występujących w tej części czerwonoziemów z soczystą zielenią upraw.

Fot. 12. W drodze do Guanajay (autor: Z. Malanowska)

Fot. 13. Lateryty i zielona sałata (autor. W. Doroszewicz)
Do Guanajay dojechaliśmy już po zmroku. To była nasza pierwsza nocna podróż po kubańskich pozamiejskich drogach. Było wprawdzie trochę dziur w asfalcie, ale bez uszczerbku na zdrowiu i stanie rowerów udało nam się dotrzeć do celu. Lekko zawiany pracownik stacji benzynowej uprzejmie wyjaśnił nam, gdzie znajdziemy nocleg. Po przejechaniu tego dnia 61 kilometrów (w znacznej części w upale) i wrażeniach z pierwszej nocnej jazdy byliśmy już porządnie zmęczeni i dopiero kilkanaście minut po wejściu do pokojów zwróciliśmy uwagę na ich nietypowy wystrój, którego głównymi elementami były lustra, największe na suficie. Trafiliśmy do  domu schadzek ...
Ale to nie koniec! Część z nas chcąc zaspokoić ambicje badacza, zaraz po zjedzeniu miejscowej pizzy i helados de guayaba (lodów z gojawy) ..

Fot. 14. Czekając na pizzę w Guanajay (autor. W.D.)

ruszyła na główny plac aby wtopić się w tłum młodych Kubańczyków i poznać realia ich małomiasteczkowego życia ...



autor: W.Osiński i reszta

viernes, 27 de abril de 2012

"Dzienniki Rowerowe" (23-24 marca 2012 - Hawana)




Fot.1 El Malecón (autor. Zuzanna Malanowska)
Pierwszy dzień rozpoczęty na Kubie zaczął się dla nas wcześnie za sprawą... piejących kogutów. Skąd koguty w centrum ponad dwumilionowej stolicy kraju? Po szóstym sygnale przestaliśmy się zastanawiać, poddaliśmy się i wstaliśmy.
Na śniadanie szok – chyba nikt z nas nie zwykł jadać na rozpoczęcie dnia tylu owoców. Pysznych i egzotycznych. Papaya, banany, mango, no i chirimoya, która okazała się najlepszym owocem świata. Ale nie uprzedzajmy faktów...

Po zmontowaniu rowerów ruszyliśmy na rekonesans po Hawanie. A jakże, Maleconem.
Po rozstaniu z chłodną Warszawą, jazda po rozgrzanym 40-stopniowym upałem bulwarem nad Zatoką Meksykańską była dla nas jak podróż po innym świecie.


Fot. 2. My, słońce i Malecón (autor: Zuzanna Malanowska) 
Innym światem była też otaczająca rzeczywistość. Wiele słyszeliśmy o walącej się ze starości Habana Vieja, ale słyszeć a widzieć na własne oczy odpadające całymi płatami tynki i zrujnowane elewacje, to zupełnie inne sprawy. Nad elegancką niegdyś, a obecnie chylącą się ku upadkowi dzielnicą, w poszukiwaniu resztek jedzenia latały długoskrzydłe mewy. Wyglądało to, jakby sępy krążyły nad dogorywającą zwierzyną, oczekując, kiedy wyda ona swoje ostatnie tchnienie, brrr...


Fot. 3 Budynki w La Habana Vieja (autor. K.D)
Inne widoki też nas zadziwiały. Na przykład taki, że przez szeroki na 15–20 metrów Malecon ludzie muszą przebiegać z narażeniem życia, bo przez sześć kilometrów nie minęliśmy ani jednego przejścia dla pieszych. Widok dnia to jednak wyglądający na niewidomego człowiek z długą białą laską, przebiegający przez niewiele węższą od Maleconu  calle 23 (23. ulicę). Pisk hamulców 60-letniego dodge'a, zatrzymującego się centymetry od niepełnosprawnego człowieka przeszył nas na wylot.

Tego samego dnia część z nas miała spotkanie na Uniwersytecie Hawańskim. Wspaniałe osiemnastowieczne gmachy centralnego campusa zdawały się chcieć nas oszukać. W cieniu rozrosłych bujnie fikusów można było zapomnieć o ponurym wyglądzie starej Hawany a wspaniałe schody  ciągnące się od ulicy San Lázaro do pięknego pomnika Alma Mater przypominały nam o największych wydarzeniach współczesnej historii Kuby, które w tym miejscu często miały swój początek.

Fot. 4. Główny dziedziniec Universidad de la Habana. (autor: KD)

Fot. 5. 5ta Avenida (autor: Z. Malanowska)

Następnego dnia wybraliśmy się na drugą stronę kubańskiej stolicy, do dzielnicy Miramar. 
I tu kolejne zaskoczenie – 5ta avenida (5. aleja) i jej okolice to miejsce dla pięknie utrzymanych willi, głównie ambasad i siedzib firm, zadbanych ogrodów z potężnymi palmami królewskimi. 



Palma real to jeden z trzech symboli Kuby, obok kwiatu mariposa oraz ptaka tocororo (poniżej zarejestrowany).



Zrobiliśmy też pierwsze rozeznanie w cenach. Za 2 ananasy, 4 pomidory i kiść zielonych bananów zapłaciliśmy 60 peso nacional (na Kubie obowiązują dwie waluty, ta druga to peso convertible, czyli CUC, równe 24 nacionalom i 1 dolarowi), mała puszka piwa lub napoju gazowanego to w zależności od sklepu lub knajpy 0,5–1,5 CUC, butelka rumu 2–11 peso. 

Fot. 6 Jeden z wielu targów w Hawanie (autor Z. Malanowska)
W nielicznych sklepach sieci Panamericana można kupić mięso, makarony, napoje, alkohol, sery białe i żółte oraz sporo słodyczy. Na ulicach jest sporo miejsc, gdzie można coś wypić i zjeść. Generalnie na Kubie z głodu i pragnienia na pewno się nie zginie. Ceny żywności podobne jak w Polsce lub niższe, więc dla Europejczyka bardzo przystępne. Dla Kubańczyka jest dużo gorzej, większość zatrudnionych w sektorze państwowym zarabia 300–900 peso nacional. Ta górna granica to około 37 CUC. Jak żyją ci, którzy zarabiają 300? Nas też bardzo to ciekawiło...


autor: Wojciech Osiński