lunes, 28 de mayo de 2012

"Dzienniki rowerowe" cz. 6, 29 marca 2012 (z Entronque de Herradura do Pinar del Rio)


Zanim skorzystaliśmy z zaproszenia właścicielki przydrożnego baru, obudziły nas szalone koguty, piejące jak na wyścigi. Ale prawdziwym hitem okazało się automatycznie włączane w pokojach radio. Nie byłoby w tym nic złego, gdybyśmy o takie budzenie prosili, albo gdyby doszło do niego przynajmniej o 9.00, a nie o 6.55 rano! Radio ryknęło nieznanym nam jeszcze utworem w znanym rytmie re...tonu. Gorzej, że nie sposób było go wyłączyć. Chyba nawet skończyło się wyrwaniem kabla z głośników, ale jakby co, to nie przyznajemy się do winy.
Śniadanie w znajomym barze (po dwie spore bułki z szynką i serem, sok owocowy, kawa i dulce de maní - odpowiednik naszej chałwy) 

Fot. 1. Przydrożny bar w Entronque de Herradura (autor. O.Barboza)
osiągnęło zawrotną cenę 8 CUC, czyli ok. 30 zł. Za siedem osób! 

Fot. 2. Tak wyciska się guarapo - sok z trzciny cukrowej (autor: Z.M.)

Tego dnia w ogóle sporo jedliśmy i piliśmy w drodze do Pinar del Rio. A to guarapo - świeżo wyciskany sok z trzciny cukrowej podawany z lodem, a to lody, to znowu jakieś chrupiące placki z mączki z manioku. 



Fot. 3: Guarapo, galletas de yuca - rarytasy dzisiejszej prowincji Kuby (autor Z.Malanowska)
Trzeba to jeszcze raz jasno powiedzieć – aktualnie turysta poruszający się samodzielnie po Kubie z głodu nie umrze. To zasługa ostatnich zmian gospodarczych pozwalających na dzierżawę osobom prywatnym niewielkich parceli ziemi (do 8 ha) i prowadzenie prywatnej działalności gospodarczej. To za sprawą tych zmian Kuba odczuwa w o wiele mniejszym stopniu niż przedtem, to co było zmorą systemu socjalistycznego, złą scentralizowaną dystrybucję towarów.

Fot. 4, 5 i 6: różnorodna działalność gospodarcza współczesnych Kubańczyków (autor: M.Ś.)
Zanim jednak wyruszyliśmy w dalszą drogę, odwiedziliśmy dom właścicielki baru, która opowiedziała nam o swoim życiu i marzeniach. Jak wiele Kubanek bardzo młodo wyszła za mąż i urodziła dzieci, a dzisiaj stara się za sprawą tzw. Ley de nietos o obywatelstwo hiszpańskie i marzy o wyjeździe do Europy. To kolejna osoba intensywnie pomagająca bliźnim poprzez stowarzyszenie wyznaniowe. Do tej pory poznaliśmy zielonoświątkowców i katolików, a ona z kolei należy do świadków Jehowy. Tak jak w Hawanie wiele osób podkreślało, że każdy pilnuje własnych spraw i nie pomaga innym, tak prowincja zdawała całkowicie zaprzeczać tej tezie.
Fot. 7: Ona też marzy o wyjeździe do Hiszpanii (autor O.B)
Do Pinar del Rio, które było najdalej na zachód wysuniętym miejscem naszej rowerowej wyprawy, dojechaliśmy, o dziwo, przed zmrokiem po około 40 kilometrach. Po drodze mieliśmy okazję oglądać większe i mniejsze plantacje tytoniu, rozmawiać z ich właścicielami i pracownikami, a także przyjrzeć się wykonaniu domowym sposobem cygara (załączamy film)

Fot.8. Suszący się tytoń  (O.B.)


Na całej tej trasie mijaliśmy bardzo zadbane i utrzymane uprawy, zarówno niewielkie ogrody warzywno-owocowe , czy pola ryżu i batatów, jak i wielkie plantacje trzciny cukrowej. 
Fot. 9: Młoda trzcina cukrowa (autor. W.D.)
Fot. 10. Sierra de Guaniguanico (autor: W.D.)
Cały czas po prawej stronie mieliśmy góry, przybierające w oddali coraz ciekawsze formy, ale prawdziwy spektakl czekał nas następnego dnia. Minęliśmy z dala Park Narodowy Güira, z bogatymi kompleksami leśnymi i oryginalnymi formacjami skalnymi. Park na razie ze względu na przebudowę, był czasowo niedostępny dla turystów. 
Fot.11. Marabu porastające prawie każdy nieużytek na wyspie (W.D.)
W wielu miejscach mogliśmy obserwować rozległe tereny zajęte przez rozprzestrzeniające się obce gatunki roślin. Obszary zostały przez nie zajęte w ciągu ostatnich 20-30 lat, gdy teraz rolnictwo powraca tu, ludzie mają ogromne trudności, aby odzyskać część ziem pod uprawy. Największym zagrożeniem jest pochodzący z Afryki Południowej ciernisty krzew marabú (Dichrostachys cinerea) zajmujący ogromne obszary po porzuconych plantacjach trzciny i bardzo trudny do usunięcia.
 
Przed Pinar zatrzymaliśmy się w Consolación del Sur, 

Fot. 12. Szukając wytchnienia na placu w Consolación del Sur (O.B.)
gdzie obok pięknego kościoła i placu, na którym spędzają wolny czas jego mieszkańcy, powitała nas u jego wrót kolejna świątynia wolnomularzy. 

Fot. 13. Kolejna świątynia wolnomularzy, Consolación del Sur (O.B.)
Podczas krótkiego odpoczynku na placu, jeden z mieszkańców nie omieszkał nas poinformować z dumą, że tu właśnie urodził się Willy Chirino (zachęcamy do wysłuchania tego utworu bo jest właśnie o tym odcinku trasy, który przebyliśmy).



Chirino - promotor salsy i kultury kubańskiej na świecie, jest jednym z Piotrusiów Panów czyli dzieci, które wysłane zostały do USA po zwycięstwie rewolucji w ramach akcji Pedro Pan.
To co przykuwa uwagę miasteczek tej części Kuby, to jednokondygnacyjne, kolorowo tynkowane domy usytuowane wzdłuż drogi, przylegające do siebie, przykryte wyblakłą czerwoną i pomarańczową dachówką.
Fot. 14. Piękne domy Pinar del Rio i okolic (O.B.)
W Pinar del Rio mieliśmy okazję rozmawiać z właścicielem jednego z takich domów i podziwiać od środka budynek przy głównej ulicy miasta calle Martí. Kamienica zbudowana w latach 60-tych XIX wieku służyła początkowo kolonizatorom hiszpańskim jako więzienie. Pozostałością tego były niewielkie okna z oryginalnymi kratami w niektórych jego pomieszczeniach. Piękne patio z pnącym się jaśminem przypominało świetność tego domu, którego właściciele nie byli w stanie go utrzymać, cały czas licząc na pomoc rodziny na emigracji.

Tu po raz pierwszy na tej pięknej wyspie zaznaliśmy uwięzienia. Wojtek zatrzasnął się w łazience z zepsutym zamkiem. W akcji ratunkowej wzięło udział dwóch członków naszej wyprawy, właściciel kwatery, kubański śrubokręt i polski scyzoryk. Po półgodzinie udało się oswobodzić delikwenta.

Wieczorem wybraliśmy się na miasto, gdzie spotkaliśmy kolejnego przemiłego Kubańczyka, który obok doradzania, gdzie najlepiej jest coś smacznego zjeść, próbował nam sprzedać pudełko cygar. Drogo się jednak cenił i do transakcji nie doszło. Tak w ogóle, to na Kubie cygarami handluje prawie każdy, oczywiście na lewo, wciskając turystom kit, że wujek w fabryce co miesiąc dostaje dwie paczki w postaci prezentu, żeby sobie wypalił. Najlepsza jest marka Cohiba, ale cenione są też cygara (czyli puros lub havanos) Romeo y Juliette czy Montechristo. Nazw jest znacznie więcej, nam utkwiła w pamięci jeszcze Guantanamera. Najniższa cena, jaką wstępnie udało nam się wytargować za 25 sztuk Cohiby, to 23 CUC, ale przeważnie oferta dotyczyła kwot 30–40 CUC. W każdym razie nawet taka cena daje dobrą przebitkę, o ile oczywiście jest to oryginalna Cohiba, bo czasem można się naciąć.

W Pinar zostaliśmy przez 2 dni, wykorzystując to na realizację naszych zadań badawczych, poznanie wielu nowych osób, a niektórzy z nas również na poznanie okolic, w tym Doliny Viñales. Ale o tym w następnym odcinku "Dzienników ..."

autorzy: W.Osiński, W. Doroszewicz i K.Dembicz

martes, 22 de mayo de 2012

"Dzienniki rowerowe" cz. 5, (28 marca, z San Cristobal do Entronque de Herradura)


Nie szukajcie noclegu w San Cristobal, to może za mocne stwierdzenie ale prawdziwe. Właśnie do tego miasta dojechaliśmy poprzedniego dnia i z czystym sumieniem nie polecamy go na spędzenie nocy. Nie dlatego, że brzydko albo niebezpiecznie. Po prostu duża grupa (czyli na przykład nasza siódemka) nie ma gdzie legalnie spać. Czyli trzeba było spać nielegalnie. Po długich poszukiwaniach udało się znaleźć osobę, która zgodziła się nas przenocować bez rejestrowania tego faktu w specjalnym zeszycie formatu A4, posiadanym przez wszystkich właścicieli casas particulares. Było trochę konspiracji „żeby sąsiad nie zobaczył”, było poparzenie się wrzątkiem z prysznica (wiele kubańskich pryszniców jest dwustopniowych – zimna woda, ukrop), było pierwsze w życiu cygaro.
Najważniejsze, że udało się wynająć dwa dobrze wyposażone pokoje, również w dużą ilość  .... papierosów, chociaż my niepalący. Jak się okazuje, wielkim problemem Kuby jest duży odsetek palaczy wśród ludności i utrzymujące się na bardzo wysokim poziomie spożycie alkoholu, rosnące wśród młodzieży (co nie raz mogliśmy zweryfikować po drodze).
Fot.1. Napisy na opakowaniach papierosów są zaskakujące (autor: W.Doroszewicz)
Rano wyjeżdżaliśmy też konspiracyjnie z naszej kwatery, dwójkami, „żeby sąsiad nie zobaczył”. W samym San Cristobal zatrzymaliśmy się jeszcze na śniadanie. W tym samym miejscu, gdzie zjedliśmy kolację poprzedniej nocy i próbowaliśmy wypić zmrożone piwo (aha, gdyby ktoś nie wiedział, jak się otwiera zamrożone piwo i chciał to sprawdzić, informujemy – otwiera się dynamicznie. Do prób wskazane jest zużyte ubranie, a ważne dokumenty radzimy odsunąć gdzieś dalej).

Fot.2. El tsunami del granizado - ukojenie pragnienia na gorące poranki (autor W.D.)



Róg przy którym usytuowana była "nasza" cafetería, okazał się bardzo dobrym miejscem na nawiązanie rozmów z miejscową ludnością. W pierwszej kolejności powitało nas El Tsunami de Granizado - czyli wózek z kruszonym lodem i wspaniałymi syropami o tropikalnych smakach.





Fot. 3. Sprzedawca bananów w San Cristobal (autor: M.Świetlik)

Na rogu dostaliśmy od staruszka handlującego bananami i pomidorami kiść owoców. Okazało się, że ponad 70-letni pan przed rewolucją był zarządcą całej okolicy San Cristobal w tym miejscowego hotelu. No ale potem przyszła rewolucja i teraz ten człowiek żyje z detalicznego handlu bananami...  Ma jednak gest, po kwadransie rozmowy dał nam kolejną kiść. Bananów mieliśmy zatem na cały dzień.


28 marca to dzień, w którym Benedykt XVI odprawiał mszę w Hawanie i chociaż z kilku okien dolatywały do nas odgłosy tego ważnego wydarzenia, na ulicy miasteczka nie odczuwało się odświętnej atmosfery i wielkiego przejęcia. Rozmawiając z Kubańczykami w trakcie kolejnych dni podróży, większość z naszych rozmówców podkreślała znaczenie pierwszej wizyty Papieża w 1998 roku a do tej odnosząc się z wielką rezerwą jako bardziej wydarzenie polityczne niż duchowe przeżycie.  Granma (największy dziennik kubański) w tym dniu odnotowywał wizytę Benedykta, jednak na pierwszym miejscu publikował refleksje Fidela.


Fot. 4. Granma w czasie wizyty Benedykta (autor: M.Ś)
Ogromna pomoc okazana nam w ciągu tych kilkunastu godzin w San Cristobal potwierdzała jak wspaniałymi i pomocnymi ludźmi są Kubańczycy. To nie był jedyny przykład ich dobrego serca. Nie raz jeszcze się o tym przekonaliśmy, szczególnie gdy brakowało wody w bidonach.

Fot.5. Cruzero de Carabela. Rozmowy na rozstaju dróg.



W drodze do Pinar del Rio nasza grupa rozciągnęła szyki. Jedni zrobili przystanek w Fierro, drudzy w Crucero de Carabela. O ile Fierro było typowym miasteczkiem na skrzyżowaniu dróg, gdzie kwitł drobny handel, o tyle Crucero  wydawało się bardzo senne. 
 

Oba jednak łączył fakt, iż główną rozrywką po pracy miejscowej ludności było spędzanie czasu na ulicy na towarzyskich rozmowach, popijając piwo (jeśli beczkowóz państwowy je dowiózł). 





Fot. 6. Cafeteria "Los blancos" w Fierro (autor K.Dembicz)


Nazwa świeżo otworzonej pizzerii w Fierro "Los blancos" dawała do myślenia na temat relacji między ludnością białą i czarną, ale o tym później ...

Po południu dojechaliśmy do San Diego de Los Baños - nieczynnego w zasadzie dzisiaj uzdrowiska z siarkowymi źródłami. W podziemiach szpitala było kilka leczniczych basenów siarkowych. 




Fot. 7. Uzdrowisko San Diego de los Baños (autor M.S)


Dzięki uprzejmości stróża, mogliśmy podziwiać wybudowane przed rewolucją a funkcjonujące jeszcze do niedawna łaźnie. Grzyb na ścianach, zapach siarki i stęchlizny nie był w stanie przyćmić dawnej świetności tych pomieszczeń i każdy z nas rozmarzył się, jak mogły wyglądać te pomieszczenia, kiedy tętniły życiem. 



Fot. 8. Nieczynne baseny uzdrowiska S.Antonio de los Baños (autor: M.Ś.)
Podobno mają to remontować i za rok, może dwa oddać do użytku, ale po tym co zobaczyliśmy, jakoś nie chce nam się w to wierzyć.
W nocy (to już stało się naszą nową, świecką tradycją) dojechaliśmy do małego miasteczka o długiej nazwie Entronque de Herradura. Zamieszkaliśmy w najniższym standardzie, za 5 CUC od pokoju. Momentami czuliśmy się tam, jak po drugiej stronie lustra. Aby zamknąć drzwi, klucz w zamku trzeba było przekręcać, jakbyśmy je otwierali. Aby otworzyć drzwi, klamkę zamiast nacisnąć, należało podnieść. Krany też działały odwrotnie, w sedesie nie było spłuczki, było za to wiadro. Zamiast prysznica w wielkiej łazience ze ściany sterczała żelazna rura, z której lała się zimna woda. Brakowało tylko tego, żeby fotele bujały się na boki zamiast w przód i tył. Ale nie narzekaliśmy, traktując te wszystkie ciekawostki z humorem. Naszą ciekawość budził za to stróż tej „hacjendy”, milczący starszy już Afrokubańczyk, przysypiający w bujanym fotelu podczas dynamicznej bezpośredniej relacji radiowej z meczu baseballowego. Jego ogólny spokój świadczył o tym, że raczej nie postawił większej sumy na zwycięstwo którejś z drużyn. Jednak historia właścicieli tej casa particular, którą nam opowiedział, zdawała się potwierdzać wiele podobnych rodzinnych kubańskich historii, w których dzieci odziedziczały wspaniały dom po rodzicach (wybudowany jeszcze przed rewolucją), jedno z nich mieszka w USA, a drugie robiąc karierę w kraju i pilnuje rodzinnego majątku.

Kolację zjedliśmy w przydrożnym barze, prowadzonym przez przemiłą panią po pięćdziesiątce o fizjonomii czarownicy. Zresztą czuliśmy się momentami tak, jakby wysysała z nas energię. Ale serwowane dania wskazywały na pasję, z jaką się oddawała swojej profesji. Lokal otwarty 24 godziny na dobę i dosyć duża swoboda w wypowiadaniu się na różne tematy, wskazywała, że Pani chyba dobrze żyje z miejscowymi stróżami prawa. Kiedy jakiś lekko napity gość przyszedł na lemoniadę i wtrącił się do rozmowy, twierdząc, że jak Rosjanie byli na Kubie, to żyło się lepiej, "nasza czarownica" syknęła na niego, jak kobra tuż przed atakiem na bezbronną mysz. Na następny dzień zaprosiła nas na kawę do swojego domu i wtedy okazało się, że jej historia jest na tyle ciekawa, że zamiast 15 minut spędziliśmy u niej ponad 2 godziny. Ale o tym później ....
Aha, tego dnia (czyli 28 marca 2012 roku) wykręciliśmy rekord – 68 kilometrów. W kubańskich warunkach to bardzo przyzwoite osiągnięcie.

by W.Osiński i K.Dembicz

martes, 15 de mayo de 2012

"Dzienniki rowerowe" cz. 4., (27 marca, z Soroa do San Cristobal)


Tym razem nie budziły nas koguty, tylko chrumkanie świnki, oczekującej w kojcu na smakowitą porcję porannych obierek, czy co tam zwykle świnki w Soroa zwykły jadać we wtorki.

Fot. 1.Przydomowa hodowla trzody chlewnej (autor: KD)





 

Aktualnie hodowla trzody chlewnej jest sposobem na ratowanie nie tylko domowego budżetu ale również urozmaicenie diety, bardzo często jest to działalność nielegalna.

Chrumkanie szybko zostało uzupełnione przez najnowszy, choć jeszcze nieoficjalny symbol Kuby: reggaeton. A może reggueton, regueton albo reggeton, bo chyba nikt tak naprawdę nie wie, jak nazwę tego rodzaju muzyki powinno się pisać. Podczas naszych licznych wizyt w kubańskich dobrych sklepach muzycznych (najnowsze hity, Tina Turner, Metallica, Ricky Martin, Beethoven, salsa, merengue – wszystko po 1 CUC za płytkę, wszystko świeżutkie, wypalane przy kliencie, nie ma lipy) widzieliśmy milion okładek z tym rapopopem i tyleż wersji pisowni najpopularniejszego stylu muzycznego na największej wyspie Karaibów.

Ale wracajmy do Soroa – około 9 rano z któregoś z gospodarstw zabrzmiała ta muzyka i brzmiała tak przez cały dzień. Dla nas to nawet nie było specjalnie uciążliwe, ot lokalny folklor, ale nasza gospodyni narzekała, że to wszystkim bardzo przeszkadza. Wyjaśniła też, że tak nie dzieje się codziennie, a tylko wtedy, gdy do wojskowego ośrodka wczasowego przybywają urlopowicze. Pocieszyliśmy ją, że i tak lepiej już słuchać przez cały dzień re...tonu niż wojskowych marszów, choćby autorstwa mistrza Schuberta, ale chyba jej nie przekonaliśmy.

Kiedy Wisin i Yandell twierdzili, że hoy es noche de sexo, część z nas poszła odwiedzić pobliską szkołę podstawową. W budynku dawnego kościoła w Soroa uczy się około 20 dzieci w wieku 7–12 lat. 
Fot. 2. Front szkoły wiejskiej w Soroa (autor: M.Świetlik)

Ponieważ w niektórych rocznikach jest ich zaledwie po kilkoro, nauczyciele mają zajęcia z... dwoma klasami naraz. Byliśmy na lekcji matematyki dla sześciorga dzieci. Nauczycielka donośnym głosem, przypominającym śpiew kaznodziei, najpierw oznajmiła, że teraz będzie pytać, a za chwilę zaczęła zadawać szybkie zadania. – Siedem plus dziewięć? Sześć plus dwanaście? – wykrzykiwała w stronę siedzących bliżej młodszych uczniów. – Cztery razy dziewięć? Osiem razy osiem? – pytała drugi rząd nieco starszych. 
Fot. 3: Lekcja w szkole w Soroa (autor: M.Ś.)

Co ciekawe, dzieci nie przekrzykiwały się z odpowiedziami, tylko błyskawicznie odnajdywały rozwiązanie na odpowiedniej stronie zeszytu i dumnie demonstrowały je, unosząc wysoko do góry.

Długo się zastanawialiśmy, jak one to tak szybko robią. Od pytania do odpowiedzi upływała może sekunda, a całość przypominała bardziej gwałtowną i głośną filmową licytację niż lekcję rachunków. 
Fot. 4. (autor: M.Ś)

Z innych ciekawostek, okazało się, że nauczyciele sami (czasem z pomocą rodziców uczniów) konstruowali stojące obok budynku ławki i huśtawki. Każdy z nich uczył w kilku okolicznych szkołach. Śliczna Arianna, nauczycielka informatyki o figurze modelki i przepięknym uśmiechu, opowiedziała, jak nieraz przychodziła do szkoły w górach cała przemoczona, bo idąc przez las wpadła do wezbranej po deszczu rzeki. 

Na koniec wizyty w szkole rozdaliśmy dzieciom prezenty. Wymieniliśmy się też z Arianną, która ofiarowała nam owoce chirimoi i już wiedzieliśmy, dlaczego jest to najpyszniejszy owoc świata...
Fot. 5.  Uczniowie i nauczyciele (autor: M.Ś.)
Reszta również wykonywała wyznaczone wcześniej zadania badawcze. Gospodarz domu, w którym mieszkaliśmy, okazał się wolnomularzem, a znak stowarzyszenia (o czym przekonaliśmy się później) widniał na drzwiach naszej casa particular. W dalszej części naszej podróży mogliśmy obserwować różnorodne przejawy życia wspólnotowego, a masoneria przeżywa na Kubie odrodzenie. Nigdy nie byli prześladowani, jednak obecnie są o wiele bardziej widoczni, ich świątynie odnowione, a symbole eksponowane.
Fot. 6: Świątynia masońska w drodze do Pinar del Rio (autor. O.Barboza)
To co zwróciło naszą uwagę w drodze do Soroa i dalej to licznie występujące przydomowe kapliczki. Do końca lat 90. takie obiekty sakralne nie występowały na Kubie. Dzisiaj są dosyć popularnym widokiem i jak tłumaczyła nam Dunia - czyli właścicielka casa particular - to właśnie dzięki wizycie Jana Pawła II odrodziła się wiara w Boga i zezwolono na budowanie kapliczek. Ale to nie Matka Boska jest w nich obiektem uwielbienia. Kubańczycy przede wszystkim oddają cześć San Lázaro i Santa Barbara czyli Św. Łazarzowi i Św. Barbarze. Czasami spotkać można Virgen de la Caridad.
 
Fot. 7. Kapliczka przed casa particular w Soroa (autor: Z.Malanowska)
Po południu, po przeprowadzeniu wywiadów z miejscową ludnością, wybraliśmy się zwiedzać okoliczne atrakcje przyrodnicze: wodospad w chronionym lesie oraz Orchidarium czyli ogród botaniczny specjalizujący się w hodowli storczyków, choć nie tylko, jak się okazało. Pod wodospadem była mini jaskinia, którą trzeba było przepłynąć, żeby dostać się pod spadający z hukiem strumień wody. Fajny relaks i pierwsza wykorzystana przez większość z nas na Kubie okazja, żeby się trochę zamoczyć gdzie indziej niż pod prysznicem.

Próbowaliśmy się też trochę opalać, ale jak na złość słońce okazało się tego dnia wyjątkowo kapryśne. Podczas ponad godzinnego spaceru po ogrodzie, wśród niemieckich wycieczek, podziwialiśmy pięknie kwitnące storczyki, których rośnie tu ponad 800 gatunków z całego świata. Uprawiane są w specjalnych szklarniach, w których zamiast szyb zainstalowane były gęste siatki chroniące te delikatne rośliny przed nadmiernym nasłonecznieniem i wiatrem

Fot. 8 i 9: Orchidee z Soroa (autor: W. Doroszewicz)
Samo Orchidarium w Soroa jest dobrze utrzymane i należy do najważniejszych tego typu instytucji badawczych na Karaibach. Dzięki położeniu na zboczu z ogrodu roztaczał się przepiękny widok na Sierra del Rosario, a parkowy charakter daje możliwość odetchnąć od upału i przed dalsza częścią podróży, wśród różnorodnych kwiatów, dziwnie wyglądających drzew i intrygujących owoców z obu Ameryk i Azji.
Po południu serdecznie pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami i ruszyliśmy w drogę,

Fot. 10. Cała ekipa z gospodarzami "Dunia rent rooms" (autor: W.D.)
wiedząc, że daleko nie zajedziemy, bo wkrótce miało się ściemniać i trzeba będzie dość szybko znaleźć nocleg. Zaczęliśmy od ostrego zjazdu. Już na jego początku przydarzył się pierwszy wypadek podczas naszej wyprawy. Kasia przekonała się, że daszek od czapki może się okazać niezłym żaglem. Wywrotka na szczęście zakończyła się w krzakach na poboczu tylko niegroźnymi zadrapaniami, zbitą piętą i skrzywioną kierownicą. Wszystkie szkody udało się jednak naprawić i pojechaliśmy dalej. Już ze znacznie większym respektem dla drogi.
Po opuszczeniu Sierra del Rosario, oglądając się za siebie, zdaliśmy sobie sprawę czego dokonaliśmy, czego pierwotnie wcale nie było w planach. Byliśmy z siebie dumni - przynajmniej niektórzy, przede wszystkim że wytrzymaliśmy!

Fot. 11. Sierra del Rosario (autor: W.Doroszewicz)
W drodze do San Cristobal, mijaliśmy pierwsze plantacje tytoniu oraz, co wywołało nasze lekkie zdumienie – plantacje drzew. Mieliśmy również okazję odwiedzić historyczne miejsce gdzie odbyła się jedna z ważniejszych bitew w wojnie o niepodległość Kuby - Batalla de Paso Real z 1896 roku, w której brał udział "Tytan z brązu" czyli Antonio Maceo.

Fot. 12. Miejsce upamiętnienia kampanii A. Maceo nad Rio Hondo (autor: K.D)
 Do San Cristobal dojechaliśmy po ciemku, mając nadzieję, że tak jak poprzedniego wieczoru znajdziemy nocleg. Było to o wiele trudniejsze, ale się udało. Również dzięki miłej obsłudze w kafeterii, która udzieliła nam schronienia na czas poszukiwania noclegu racząc nas pysznym congri con huevo frito.

Fot. 13: Pyszne congri con huevos fritos

domingo, 6 de mayo de 2012

"Dzienniki Rowerowe" cz. 3 (26 marca 2012, Z Guanajay do Soroa, przez Las Terrazas)


Lokum w Guanajay było wyjątkowe, nie tylko ze względu na lustra w pokojach. Na patio (wygląda na to, że przyzwoity – a jak się okazało także nieprzyzwoity – kubański dom nie ma prawa istnieć bez porządnego patio) stała fontanna. Niewielka ale ładnie podświetlona, otoczona przez opadające pędy kwitnącej błękitnej tunbergii wielkokwiatowej dodawała naszej kwaterze swoistego uroku, w który przyjemnie dla ucha wpisywał się leniwy szum wody. Właściciel tego przybytku, wypisz wymaluj nieco grubszy doktor Wójcik z „Na dobre i na złe”, obwieszony złotem, z energiczną partnerką u boku, pozwolił nam pozrywać owoce z rosnących w patio drzew mango.

Fot. 1. Patio i fontanna w domu w Guanajay (autor. Z.Malanowska)
W tradycyjnych kręgach na Kubie złoto jest synonimem wysokiego statusu społecznego, a nasi gospodarze - katolicy, małżeństwo z dwojgiem dzieci i dwudziestoletnim stażem - taki status posiadali. Oprócz wynajmu pokoi, nasz właściciel - były urzędnik państwowy, trudni się również rolnictwem - dzierżawi ziemię rolną od państwa (na co zezwalają ostatnie zmiany gospodarcze na Kubie).

Nie ma się co dziwić wynajmowi pokoi na godziny, chociaż nam Polakom może wydawać się to nieprzyzwoitością. Na Kubie jednak jest prozą życia. Powszechne mieszkanie na tzw. kupie (w wielopokoleniowej rodzinie, w niewielkim metrażu) nie sprzyja rozwijaniu i pielęgnowaniu życia seksualnego, nie mówiąc o małżeńskim. Z takich dobrodziejstw (chociaż drogich - 1 noc dla turysty to koszt 25 CUC, dla Kubańczyka 100-200 pesos nacionales czyli 1/4 a nawet połowa pensji) korzystają młodzi Kubańczycy, którzy już w wieku trzynastu czy czternastu lat rozpoczynają swoje życie seksualne.

Z Guanajay wyruszyliśmy w kierunku miejscowości Soroa i był to chyba najtrudniejszy fragment naszej podróży. Może i niezbyt strome, ale długie podjazdy porozrywały naszą rowerową kolumnę na długość dwóch, trzech kilometrów.

Fot. 2. Kręto i pod górkę w Sierra del Rosario (autor: Z. Malanowska)
Nie ma co, to była prawdziwa walka z samym sobą. Jeszcze raz zakręcić pedałem, jeszcze dwa metry przejechać więcej. Kilkunastokilogramowe sakwy na naszych bagażnikach stawały się dla nas niczym syzyfowy kamień, tyle że mitologiczny bohater swój ciężar pchał, a myśmy go ciągnęli. Droga była pokręcona, za każdym zakrętem liczyliśmy, że wreszcie zrobi się z górki, no, przynajmniej płasko. Do licha, przecież nie można w nieskończoność jechać pod górę!
Dla nas ta nieskończoność jazdy skończyła się za usypaną przez twórców jakiegoś dziwacznego skrótu stertą ziemi, piachu i kamieni. Jak się potem okazało był to objazd, bo właściwa trasa została zmyta rok temu po przejściu huraganów.

Fot. 3. Pchamy nasze bicykle w Sierra del Rosario (autor: M. Świetlik)
Kiedy awangarda naszej kolumny przez wodospad potu spływającego z czoła zobaczyła kolejną kilometrową prostą o kilkunastoprocentowym nachyleniu, poddali się nawet najsilniejsi. Jak słusznie zauważyła Zuzia, pokazaliśmy już, że potrafimy, ale jeszcze sporo dni przed nami i nie ma sensu nadwyrężać kolan i łańcuchów. Następne dwa kilometry przebyliśmy, stosując różne techniki pchania i ciągnięcia naszych bicykli.

Fot. 4. Przed wjazdem do rezerwatu (autor: O. Barboza)
Jednak te wszystkie cierpienia warte były widoków. Zieleń lasów i różnorodność krajobrazów Rezerwatu Biosfery UNESCO Sierra del Rosario (wstęp 4 CUC) zapierały dech w piersiach niemal tak samo, jak te przedłużające się podjazdy.


Fot. 5. Trasa przez Rezerwat Biosfery UNESCO Sierra del Rosario
(autor. O.B.)

Rezerwat utworzony 1984 roku chroni wysoko zróżnicowane środowisko pasma górskiego Sierra del Rosario na obszarze ponad 26 tys. ha. Składają się na nie zarówno górskie lasy deszczowe, jak lasy częściowo tracące liście w porze suchej







Fot. 6. Las częściowo zrzucający liście z palmą królewska (autor: W. Doroszewicz)

Fot. 7. Młody nasadzony las sosnowy (autor: W.Doroszewicz)
oraz kubańskie lasy iglaste budowane przez endemiczne gatunki sosen: Pinus tropicalis i Pinus caribaea.

Tutejsze lasy zawdzięczają swój niezwykle charakterystyczny wygląd także dominującej w drzewostanie majestatycznej palmie królewskiej Roystonea regia, to kolejny symbol Kuby - palma real. Ogromna różnorodność gatunkowa tutejszej flory i wysoki poziom endemizmu objawia się prawie na każdym kroku nawet dla mniej wprawnego oka choćby pod postacią mijanych wielokolorowych kwiatów. Jednym z nich były będące symbolem rezerwatu skromnie wyrastające ponad trawy delikatne storczyki Bletia purpurea.
Fot. 8. Bletia purpurea (autor: W.D.)
Przerwę zrobiliśmy w Las Terrazas, jednej z pierwszych tzw. wiosek ekologicznych na świecie, znajdującej się dziś w centrum tego obszaru chronionego, będącej ośrodkiem ekoturystycznym i od której zaczęła się rekultywacja i ochrona tych lasów. Miejsce było idealne – zbocze porośnięte zieloną trawką, dwie spore altany z ławami i stołami, a nade wszystko pięknie oświetlone słońcem jezioro z pomostem i BUDKA Z NAPOJAMI! Pojedliśmy, popiliśmy, pomoczyliśmy nogi (Kasia jako jedyna odważyła się pomoczyć nawet całą resztę) i ruszyliśmy dalej, znów pod górkę, znów krętą drogą, aż w końcu i z górki.

Fot. 9. Kompleks wypoczynkowy w Las Terrazas (autor. M. Świetlik)
Do Soroa dojechaliśmy po zmroku i – wreszcie! – długim zjeździe. 

Fot. 10. Wreszcie z górki  (autor: Z. Malanowska)
Szybko znaleźliśmy casę particular, choć tym razem tylko jednopokojową, więc pierwszy raz zamieszkaliśmy jak w prawdziwej komunie. No ale gdzie indziej mieszkać w komunie, jak nie na Kubie? Na kolację, przy przepięknie udekorowanym kwiatami i liśćmi stole, dostaliśmy taki wybór potraw na pierwsze, drugie i kolejne dania, że zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby na pewno jesteśmy w kraju z reglamentacją towarów spożywczych. Posiłek zakończyliśmy degustacją guaro, wódki przywiezionej przez Oscara z Kostaryki. Wydegustowaliśmy ją do cna, co w połączeniu z całodziennym wysiłkiem i sokiem z gujawy (guayaba) przyczyniło się do tego, że spało nam się wyśmienicie.



autorzy: WO, KD, WD