lunes, 22 de octubre de 2012

"Dzienniki rowerowe" cz.14, 6 kwietnia 2012 (dzień w Matanzas)


Wczorajsza noc czyli kolacja (z kubańską pizzą w roli głównej) i rozmowy z mieszkańcami Matanzas stały się niezapomniane dla wszystkich członków wyprawy i pokazały jak jedno miejsce może odkryć wiele twarzy Kuby. Najbardziej sympatyczną rozmówczynią tamtego wieczoru była 94letnia matka właścicielki casa particular, która pomimo zaawansowanego wieku świetnie posługiwała się komputerem i skypem aby łączyć się ze swoimi dziećmi i wnukami mieszkającymi w Hiszpanii.
Teraz powinno paść pytanie: Skąd internet na Kubie? Przecież większość mieszkańców nie ma do niego dostępu.


Fot. 1 Nasza 94letnia rozmówczyni (W.O.)

Moc sprawcza mieszkańców wyspy nie zna granic tak jak Polaków za PRL-u.  Do tego trzeba dodać jednak, że na Kubie istnieje grupa uprzywilejowanych, którzy dzięki zajmowanym stanowiskom i powiązaniom uzyskała dostęp do łączy internetowych. Do której grupy należała ta rodzina, tylko możemy się domyślać ....
(Więcej na temat internetu i blogosfery na Kubie  http://otrolunes.com/archivos/15/php/este-lunes/este-lunes-n15-a01-p01-2010.php)

Rano podzieliliśmy się na podgrupy i ruszyliśmy w miasto pytać Kubańczyków o Kubę i otaczający ich świat. Razem z Zuzią pojechaliśmy na stadion miejski, oczywiście baseballowy, na którym występują słynni Cocodrilos de Matanzas. Oczywiście nie trzeba wspominać, co jest maskotką drużyny.

Na stadion wiedzie aleja, przy której stoi kilkanaście tablic z podobiznami dawnych gwiazd Cocodrilos, wraz z ich krótkimi życiorysami. Stadion całkiem ładny, choć w dziwnym jak na tego typu budowlę różowym kolorze, na 18 tysięcy widzów, bez krzesełek, tylko z betonowymi stopniami do siedzenia. Chociaż jak nam powiedział dozorca obiektu, mało kto tam siedzi, bo Kubańczycy dopingują niezwykle żywiołowo. Nad koroną tablica wyników i zdjęcia grającego w baseball Fidela. Wokół napisy, że sport to zdrowie, i największy Venceremos (Zwyciężymy), jaki widywaliśmy już w różnych miejscach i przy różnych okazjach. Zresztą trzeba przyznać, że jest to napis dość uniwersalny.


Fot. 2 i 3. Stadion Cocodrilos w Matanzas (W.O.)


Przypadkiem trafiliśmy na trening grupy bokserów. Jeden z nich (były członek kadry juniorów Kuby, który musiał zrezygnować ze sportu, żeby utrzymać rodzinę i teraz uprawia boks już tylko dla przyjemności) o imieniu Edgar natychmiast zaoferował nam, że pokaże swój trening. Jego wyższy o głowę kumpel założył tarcze i przez kilkanaście minut demonstrowali swoje umiejętności. Pogratulowaliśmy Edgarowi formy i chcieliśmy wychodzić, gdy chłopaki zaczęli coś krzyczeć i wkładać mi na dłonie rękawice. Pomyślałem, że też mam powalić trochę w skórzane tarcze kumpla Edgara, ale sytuacja zmieniła się, gdy tamten oddał swój sprzęt około 40-letniemu facetowi o groźnej minie i posturze solidnego boksera wagi półciężkiej, a inny zawodnik zaczął mi nakładać kask. Czyżby to znaczyło, że mam nie tylko zadawać ciosy, ale i je... przyjmować?!

Fot. 4. Mała rozgrzewka kubańskego mistrza i Wojtka

Na szczęście Edmundo (mistrz Spartakiady w latach 80. w wadze półciężkiej, obecnie trener najlepszej sekcji bokserskiej na Kubie) okazał zrozumienie i poprzestaliśmy tylko na nauce kilku kombinacji pięściarskich. Trochę mnie tylko zdziwiło, że na dźwięk nazwiska Gołota kubańscy sportowcy specjalnie się nie wzruszyli, Adamka pomylili z jakimś duchownym, a o Włodarczyku – jak sami przyznali – nigdy nie słyszeli. Zrzuciliśmy to jednak na karb blokady informacyjnej wyspy... Poznaliśmy za to kilka szczegółów, dotyczących kultury sportowej na Kubie. Nie ma tam klubów w naszym rozumieniu, szkolenie jest oparte o szkoły i ośrodki w poszczególnych prowincjach, a prawie każde dziecko uprawia jakąś dyscyplinę. Podobno najpopularniejsze są baseball (czyli pelota), lekkoatletyka, judo, a ostatnio coraz bardziej piłka nożna. Zresztą w większości miejscowości, przez które przejeżdżaliśmy, chłopcy grali właśnie w futbol.
Chodzą też w koszulkach z nazwiskami gwiazd piłkarskich, ewentualnie koszykarskich. Nie widzieliśmy nikogo w koszulce z nazwiskiem znanego baseballisty. Na koniec Edmundo dodał, że system szkolenia na Kubie jest dobry, ale zawodnikom i trenerom brakuje częstszych wyjazdów zagranicznych, żeby podpatrywać innych. Na marginesie należy dodać, że Kuba nie może poradzić sobie z  silną emigracją wśród sportowców, którzy zaledwie osiągnąwszy międzynarodowy poziom marzą o zamieszkaniu zagranicą i często przy okazji międzynarodowych rozgrywek nie wracają do kraju. Takie wiadomości jak ta są częste w prasie latynoamerykańskiej, hiszpańskiej czy amerykańskiej http://www.cubanet.org/otros/escapan-en-puerto-rico-cinco-basquetbolistas-cubanos/

Pozostali członkowie wyprawy równie produktywnie spędzili ten dzień. Ich rozmówcami okazali się nauczyciel matematyki oraz przyszła Santera. Wizyta u czarnoskórej wyznawczyni santería była o tyle ciekawa, że mieliśmy okazję poznać rodzinę o bardzo niskich dochodach, złożoną jak się okazało głównie z kobiet. Mężczyźni [jak sama Isabel mówiła], nigdy nie gościli w tym domu. Temat rozmowy dotyczył przede wszystkim perspektyw życia, które nie są wcale optymistyczne dla takich jak ona osób - ze słabym wykształceniem i niskimi dochodami, czarnoskórych.

Fot. 5. San Lazaro y Santa Barbara w jednym z domów w Matanzas (O.B)
Na popołudnie zaplanowaliśmy wycieczkę do nieodległej Cueva Bellamar. Byliśmy już w dwóch jaskiniach i szału się nie spodziewaliśmy, tymczasem Bellamar bardzo pozytywnie nas zaskoczyła. Odkryta przypadkiem (jak zapewne większość jaskiń) w połowie XIX wieku, zachwyca formami nacieków. Właściwie nie ma co o niej opowiadać, lepiej obejrzeć na zdjęciach. Za to wracając, widzieliśmy wypalanie traw, przy czym trawa była wysokości średniego drzewa, a płomień buchał na dobre 10 metrów. Zastanawialiśmy się, czy ktokolwiek to kontroluje.
... Aha, trasę do Cueva Bellamar i z powrotem pokonaliśmy trzybiegowym (plus wsteczny) dodge'em z 1950 roku. Jak zapewniał taksówkarz (już trzecie pokolenie właścicieli cacka) – z oryginalnym silnikiem.
Wieczorem obserwowaliśmy, jak dzieci na placyku w Matanzas grają w pelotę. Mecz skończył się jak miliony podobnych widowisk na całym świecie – któryś z chłopców trafił piłką zbyt blisko starszej pani i oburzona matrona przegoniła przyszłe gwiazdy Cocodrilos.

Fot. 6. Dzieciaki grają w pelota na placu w Matanzas (W.O.)
Kobiety jakoś nie mają zrozumienia dla sportu – kilka minut wcześniej ta sama piłka uderzyła w ucho słynnego Jose Marti, a jednak ten nie zaprotestował. Pewnie dlatego, że jest z kamienia, a tysiące jego pomników, posągów, popiersi i innych po... są codziennie w ten sposób obijane na całej Kubie. Przyzwyczaił się.

Fot. 7. Pomnik Jose Marti w Matanzas, jeden z tysięcy na Kubie (O.B.)


autor: W. Osiński

viernes, 5 de octubre de 2012

"Dzienniki rowerowe" cz.13, 5 kwietnia 2012 (z Varadero do Matanzas)


W nocy nasze uszy zmierzyły się z odgłosami tropikalnej burzy. Błyskawice, grzmoty, ulewa i zawierucha. Z samego rana zachwycił nas turkus i spokój wody.
Varadero okazało się najmniej dobrym miejscem na przeprowadzenie wywiadów, jednak świetnym dla gospodarczych i społecznych obserwacji, uzupełniających poczynione do tej pory i jak się okazało również późniejszych. Ten kilkugodzinny zaplanowany odpoczynek, jak się potem okazało, nie był nam jednak pisany.
Targ z pamiątkami w Varadero, w porównaniu z podobnymi w innych miejscach Ameryki Łacińskiej i również Kuby był przyjemnym zaskoczeniem. Sprzedawcy nie nagabują, nie rzucają się na wyścigi do klienta, można spokojnie chodzić między stoiskami i oglądać bez konieczności wypisywania sobie na koszulce słów „no, gracias”.
Monika jednak nie dość spokojnie chodziła między tymi stoiskami  bo wpadła w dziurę i uszkodziła stopę. I tak nadeszła wiekopomna chwila, żeby przetestować wychwalaną pod niebiosa, całkowicie darmową (dla Kubańczyków) dumę narodową Kuby, czyli służbę zdrowia. Kasia z Moniką zapakowały się do 50-letniej taksówki i pojechały do szpitala. Tam posadzono Monikę na wózek inwalidzki (takie przepisy, jak w USA) i zawieziono na prześwietlenie. 
Fot. 1. Gabinet lekarski w szpitalu miejskim w Varadero (K.D.)
 Jednak ku zaskoczeniu pacjentki drzwi do gabinetu rentgenowskiego otworzyła zaspana, z włosami w nieładzie, Pani radiolog, która w pośpiechu zaczęła składać koc, prześcieradło i przykrycie, na których spała na łóżku pod aparaturą do prześwietleń. Okazało się, że system pracy na Kubie przypomina nasz, polski. Czyli, żeby związać koniec z końcem lekarze odbywają wielogodzinne dyżury i jak tylko mogą to gdzie popadnie przesypiają wolne od zajęć chwile. Pani Doktor od rentgena miała za sobą 24 godzinny dyżur (i jeszcze cały dzień pracy przed sobą). 
Co zdarza się i u nas, Pani była jeszcze w takim stanie nieświadomości, że zapragnęła zrobić zdjęcie zdrowej nogi naszej koleżanki. Wreszcie udało się przełamać wszelkie przeciwności. Wykonane zdjęcie trafiło do rąk drugiej Pani doktor, która bez badania manualnego najpierw rzuciła okiem na zdjęcie, a potem stwierdziła: „Nie ma złamania, przez trzy dni nie obciążać nogi, trzymać ją w górze”. Całość badania trwała 45 minut plus 20 CUC, ale najważniejsze, że Monika, potraktowana jeszcze dodatkowo jakimiś tajemniczymi zabiegami Oscara, mogła wsiąść na rower i uczestniczyć w wyprawie.
I dobrze, bo gdyby została trzy dni w 'Bazarero', nie zobaczyłaby w czasie drogi do Matanzas ani latarni morskiej w Punta Maya przy zachodzie słońca, 

Fot. 2. Zachód słońca w Punta Maya (W.D.)
ani rozbijających się o kamienisty brzeg fal Zatoki Meksykańskiej, ani też zapewne pięknego domu w Matanzas, w którym przyszło nam mieszkać.

Droga do Matanzas była długa i co najważniejsze, również dla dwóch przyrodników - Oscara i Wojtka, bardzo interesująca. Najpierw jechaliśmy wzdłuż szosy o bardzo natężonym ruchu gdzie po naszej prawej stronie fale rozbijały się o brzeg pokryty koralowcami a po lewej ciągnęły się plantacje agawy, jedne zadbane inne od wielu lat porzucone. 
Fot. 3: PLantacje agawy koło Varadero (K.D.)
Mieliśmy również okazję przejeżdżać przez teren porośnięty mangrowiami, a widok zachodzącego na horyzoncie słońca zaburzał jedynie dymiący w oddali komin z przemysłowej części Matanzas. 

Fot. 4: Mangrowia w drodze do Matanzas (W.D.)

Podejść, nie mówiąc o wejściu, do latarni morskiej w Punta Maya nie mogliśmy, bo jak się okazało teren był wojskowy i poproszono nas o jego szybkie opuszczenie. Do Matanzas wjechaliśmy już po zmierzchu i pierwszą naszą obserwacją był poziom zadbania oraz iluminacji miasta. Co w  porównaniu z ciemną Hawaną zdawało się niewiarygodne, ale jednak prawdziwe.
Matanzas pomimo utraty swojej pozycji na rzecz rozwijającego się u jego boku Varadero, wiele również zyskało. Jego ludność zatrudniona jest w dużej mierze w Varadero, odwiedzane jest  sporą liczbę turystów (chociaż przejezdnych) i tym samym uzyskuje środki na utrzymanie czystości i renowację zabytków. Dynamicznie rozwija się również port z przetwórnią ropy naftowej.

Fot. 5. Matanzas nocą (W.D.)
Do centrum Matanzas dojechaliśy szybko i równie sprawnie odnaleźliśmy naszą kwaterę.
Wejście do niej było niepozorne. Ot, zwykłe, stare, czerwonobrązowe drzwi z kołatką i dzwonkiem. Za nimi wchodziło się do czegoś w rodzaju garażu, zaadaptowanego na pracownię fotograficzno-kserokopiarską. Dalej przechodziło się do wielkiego przedsionka, w którym stał telewizor i dwa bujane fotele. Były też drzwi prowadzące do dwóch pokoi. Potem otoczone czterema ścianami, otwarte patio bez dachu. Stamtąd wiodły drogi do korytarza, kuchni, łazienki oraz kolejnych pokoi z których zajęliśmy dwa. Z pobieżnych obliczeń wyszło nam, że mieszkanie ma wysokość około 6,5 metra przy czterometrowych, lecz dość wąskich drzwiach. Resztę jego uroków poznaliśmy dopiero następnego dnia. Jednak Matanzas by night okazało się przebojem całego wyjazdu. Wspaniale oświetlone, z żelaznymi i murowanymi mostami zasługuje na miano jednego z najpiękniejszych miast Kuby. 
Fot. 6 i 7: Matanzas nocą (W.D)

Mieszkańcy też przebojowi - ale o tym w następnym odcinku ..........

autorzy: W.Osiński, K.Dembicz