To okazał się najbardziej szalony
z dotychczasowych dni. Większość rzeczy, które się wydarzyły, nie była
zaplanowana. Na szczęście, wszystko jak zwykle skończyło się dobrze. Ale po kolei.
Do południa wszystko jeszcze było
normalne. Wybraliśmy się na spacer, którego głównym celem były rozmowy z
Kubańczykami. Podzieleni na grupy, część pieszo, a część rowerami, zapuściliśmy
się w różne zakamarki Playa Larga – punkt naprawy rowerów, sklep, biuro parku
narodowego, szkoła podstawowa, mała restauracja.
Fot. 1. Rozmawiając z miejscowym drobnym przedsiębiorcą |
Niektórzy dotarli w nieco
dalsze jego okolice, gdzie wciąż tradycyjnymi metodami wytwarza się w lesie
węgiel drzewny i mieli możliwość porozmawiania z carboneros czyli
węglarzami. Ciénaga de Zapata to wyspecjalizowany w produkcji węgla drzewnego
region, chociaż jak potwierdzają miejscowi wytwarza się go znacznie mniej niż
na przykład w latach 70tych. Carboneros działają jako samodzielni wytwórcy bądź
jako robotnicy zatrudniani przez państwowe przedsiębiorstwa.
Fot. 2. Kubański carbonero |
Węglarze cenią
sobie gatunki drzew o ciężkim i twardym drewnie ale niezbyt wysokie, z tego
powodu obszarami ich działalności są często namorzyny, bogate w drzewa
odpowiadające tym wymaganiom, tak charakterystyczne dla Ciénaga de Zapata. Region
ten charakteryzował się przed rewolucją ogromnym zapóźnieniem cywilizacyjnym a carboneros
byli synonimem tego zacofania. Z tego powodu ta grupa była jedną z docelowych
dla programów alfabetyzacji i pomocy socjalnej ale również prześladowanych za
brak chęci podporządkowania się socjalistycznym zasadom a także za przekonania
religijne, gdyż wielu z nich należało do Świadków Jehowy i innych grup
wyznaniowych.
Fot. 3. Niewielki stos kryjący w sobie węgiel drzewny |
Jak przygotowuje się stos pod
węgiel drzewny?
Carbonero układa stos
drewna o wysokości około 3-4 m. i średnicy do 10 m, który okrywa trawą i
ziemią. Od momentu podpalenia, wyżarzanie trwa 1 do 2 tygodni i wymaga
wentylacji poprzez tworzenie otworów wentylacyjnych i ich regulację poprzez ich
zmniejszanie lub zwiększanie (poniżej film z miejscowym węglarzem, który opowiada o swojej
pracy).
Wróćmy jednak do kolejnych zadań
realizowanych przez naszą wyprawę.....
Fot. 4. Krab (W.D) |
Inna część grupy w drodze do
miejscowej szkoły otoczona została przez lądowe kraby wędrujące do morza każdej
wiosny, aby się rozmnażać. Kilkutygodniowa migracja karaibskich krabów (Gecarcinus ruricola) z lasów Ciénaga de
Zapata jest jednym ze wspaniałych spektakli przyrody. Choć są to zwierzęta
lądowe, nadal oddychają skrzelami, dlatego przez pozostałą część roku żyją w
cienistych lasach, w wilgotnych miejscach. Wędrują rankiem i wieczorem, unikają
słońca, ukrywają swój drogocenny ładunek przed wysuszeniem. Upalny dzień
przeczekują z dala od promieni słonecznych, pod korzeniami, na drzewach czy w
liściach. Miliony intensywnie czerwonych lub żółtych krabów, wyłącznie samic, z
podniesionymi szczypcami niczym armia rycerzy, maszeruje każdej wiosny, aby
złożyć w zatoce jaja. Z nich wykluje się nowe pokolenie tych skorupiaków, które
po kilku tygodniach wyruszą w podróż powrotną do lasu. Niestety na ich trasie
wyrosło wiele śmiertelnych przeszkód – ogrodzone posesje, baseny czy drogi, na
których giną ich tysiące pod kołami mknących pojazdów.
Fot. 5. Wszędobylskie kraby z Cienaga de Zapata (W.D) |
Spakowani przed podróżą powrotną
do Jagüey Grande aż przysiedliśmy na chwilę, ponieważ wszyscy mieliśmy w
pamięci ten beznadziejnie prosty odcinek drogi przez bagienny teren, dlatego
szybko złapaliśmy ciężarówkę „transporte obrero”, która podwiozła nas nieco,
czyli do farmy krokodyli. Tam znów na siodełka i – tym razem z wiatrem w plecy
– szybko dotarliśmy do miasta, gdzie znów zahaczyliśmy o domek naszego
przyjaciela Don Pedra, wcześniej zatrzymując się na obfity posiłek podlany
pysznym sokiem z papai. Wyjechaliśmy od niego późnym popołudniem. Na dworze
szarzało, a na domiar złego wyraźnie zapowiadało się na burzę, a przynajmniej solidny
deszcz. Jechaliśmy drogami pośród plantacji cytrusowych. Nikt już się nie
zastanawiał, czy uprawianych, czy nie, bo każdy z niepokojem śledził rozwój
sytuacji na niebie. Zaczynało kropić, nasilał się wiatr. Nagle, jakby znikąd,
pojawiła się ciężarówka. Niestety bez budy, ale w naszej sytuacji czuliśmy się,
jakbyśmy wygrali szóstkę w lotto. No, może piątkę. Mieliśmy wszystko –
transport, jedną karimatę do siedzenia, drugą do budowy wiatrochronu, ktoś
znalazł kawałek folii, inny brudną, ale ciepłą bluzę z długimi rękawami, a
całości szczęścia dopełniała niedopita reszta Santero, znaleziona na wierzchu
bagażu. Nic to, że było mokro, zimno i wiało. Ważne, że nasza piątka (dwójka
przezornie schowała się w kabinie kierowcy) miała dobre humory i towarzyszyło
nam poczucie przeżywanej przygody.
Fot. 6. My i przygoda (M.S.) |
Przejechaliśmy tak około 30
kilometrów pośród kompletnego pustkowia (drogi, którymi jechaliśmy, były
budowane tylko na potrzeby transportu owoców między wielohektarowymi sadami),
na szczęście dość szybko przestało padać. Podskakując na nierównościach,
zastanawialiśmy się, co by było, gdybyśmy nie złapali tej ciężarówki...
Na przedmieścia Jovellanos
dotarliśmy dobrze po zmroku. Kierowca nie mógł nas dalej wieźć, bo podobno za
wożenie ludzi na lewo państwową ciężarówką grozi 10 lat więzienia. Przynajmniej
tak nam powiedział. Pożegnaliśmy się, a dosłownie pięć minut po zdjęciu z paki
ostatniego roweru nadjechał policyjny gazik. Miejscowy rikszarz, który miał nas
poprowadzić przez miasto na drogę wylotową do Cárdenas, nie wsypał kierowcy i
odstawił nas na rogatki, do czego policjanci sugestywnie go zobligowali. Jednak
nie tyle z troski o nasze bezpieczeństwo, ile z troski o zachowanie w tajemnicy
faktu, że w Jovellanos tego dnia doszło do zamieszek na tle rasowym. Ta część wyspy
nazywana jest la bemba, co w potocznym języku oznacza grubą wargę - taką
jaką posiadają Afrykanie, których potomkowie zamieszkują ten region
charakteryzujący się niegdyś intensywną plantacyjną uprawą trzciny cukrowej a
dzisiaj wysokim bezrobociem wśród młodzieży.
Pomimo starań miejscowych stróżów
prawa, wiadomość o zamieszkach wydostała się poza Jovellanos, i my też się
wydostaliśmy, choć pierwszy raz na Kubie czuliśmy się nieswojo i trochę jakby
zagrożeni. Spojrzenia, które towarzyszyły nam przy wyjeździe z Jovellanos nie
były ani przyjazne, ani ciekawskie, raczej była w nich zła energia i dopiero
wtedy nabrały dla nas sensu przestrogi i rady Don Pedra i kierowcy ciężarówki,
którzy odradzali nam zatrzymywanie się w tym miasteczku.
Około 10 kilometrów przebyliśmy w
szybkim tempie, gęsiego, po ciemku i prawie bez słowa. Jechało się nawet
dobrze, pomijając niebezpieczeństwo ze strony przemykających co jakiś czas
tirów i niewidocznych, choć na szczęście nielicznych, dziur w asfalcie i
lekkiego deszczu. W miejscowości Carlos Rojas pytając o dalszą drogę,
usłyszeliśmy od jednej miłej pani, że do Cárdenas jest bardzo daleko, a
zwłaszcza po ciemku i na rowerach niezbyt bezpiecznie, więc lepiej wziąć
ciężarówkę, której chętnie użyczą jej kuzyni. Biorąc pod uwagę okoliczności,
bez ceregieli skorzystaliśmy z rady. Znowu wszystko się pomieściło i jakimś
cudem bezpiecznie trafiliśmy do kolejnego celu czyli pierwszego
zelektryfikowanego miasta na Kubie - Cárdenas.
autorzy: W.Osiński, W.
Doroszewicz
No hay comentarios:
Publicar un comentario