viernes, 24 de agosto de 2012

"Dzienniki rowerowe" cz. 10, 2 kwietnia 2012 (z Jaguey Grande do Playa Larga)


Z Jagüey Grande do Playa Larga wyruszyliśmy około południa i to chyba nie był najlepszy pomysł, bo słońce tego dnia grzało jak oszalałe. Jechaliśmy zwykłą, słabo uczęszczaną drogą, najpierw mijaliśmy niewielkie miejscowości, których świetność przeminęła, jak się wydaje wraz z boomem cukrowym. Potem przekroczyliśmy wrota obszaru chronionego rozległych bagien - Ciénaga de Zapata

Fot. 1. Wjazd do rezerwatu biosfery Cienaga de Zapata
Krajobraz dla większości z nas był ciekawy jedynie przez pierwsze trzy kilometry. Po lewej stronie mijaliśmy wypalone po ogromnym pożarze ledwie zazieleniające się trzcinowiska i lasy galeriowe z odradzającymi się kopernicjami, innym typowym dla Kuby rodzajem palmy, obejmującym 26 gatunków rosnących tylko na tej wyspie. Natomiast po prawej niezmiennie użytkowane jako pastwiska tereny podmokłe z gdzieniegdzie wyrastającymi wysepkami bagiennych zadrzewień.
fot.2. Wypalone trzcinowiska (W.Doroszewicz)

Później trochę czuliśmy się tym znużeni, bo ciągle jechaliśmy przez bagna w parzącym słońcu, a wypalone obszary jakby dodawały jeszcze od siebie do podziałki na termometrze. Choć to raczej nasze poczucie ciepła wzmagane było przez wysoką wilgotność powietrza. Żeby chociaż jakieś zwierzę przebiegło drogę, albo krokodyl z bagna machnął ogonem… nic z tego. Krokodyle kubańskie jednak zobaczyliśmy – na specjalnej farmie pełniącej nieocenioną rolę w ochronie i reintrodukcji tego zagrożonego wyginięciem gatunku. Na niewielkich wybiegach gniotły się dziesiątki tych sympatycznych zwierzaków w różnym wieku i rozmiarze.
Fot. 3. Małe egzemplarze Krokodyla Kubańskiego (W.D.)

Większość z nich się nie ruszała, ogrzewały się zastygając w promieniach słońca jeden na drugim z rozdziawionymi paszczami, co sprawiało wrażenie, ze się dziwią, że słońce może palić aż tak mocno. Większość gadów miała dopiero 2–5 lat, a najmniejsze wykluły się niecały rok temu, więc jeszcze niewiele widziały i miały prawo się dziwić różnym rzeczom.
Fot. 4. Krokodyli sposób na gorące dni (W.Osiński)
Tak jak para angielskich turystów, którzy wzięli małego krokodyla na ręce i zdziwili się, że ich obsikał.
Wreszcie i my mogliśmy zastygnąć w cieniu chociaż na chwilę w małej restauracji, gdzie piliśmy sok z rumem prosto z kokosa i spróbowaliśmy mięsa z krokodyla. Było dobre, delikatne, trochę podobne do kurczaka. Zestaw kosztował 12 CUC.
Z farmy jadąc kilkanaście kilometrów drogą bez żadnego zakrętu odczuwaliśmy jeszcze większe znużenie, choć krajobraz się zmienił i po obu stronach drogi rósł gospodarowany przez ludzi las, więc i niewiele było poza nim widać. W końcu dotarliśmy do Playa Larga, mijając po drodze kilka zakopanych w ziemi bunkrów z czasów inwazji w Zatoce Świń.
Fot. 5. Bunkier jakich wiele na Cienaga de Zapata i w okolicach Bahia de los Cochinos (W.O.)
Miejsce silnie związane z historią Kuby i panującym systemem jest symbolem zwycięstwa nad amerykańskim imperializmem, co na każdym kroku jest podkreślane. Gdy zobaczyliśmy wielki mural głoszący, że jest to pierwsza takie zwycięstwo, w Oscarze odezwała się jego duma narodowa, wszakże Kostaryka ma w swojej historii mniej powszechnie znane wydarzenie, datowane na 1856 rok a dokładnie 20 marca, kiedy to w bitwie pod Santa Rosa (Guanacaste) pokonano filibusterów W. Walkera.
Fot. 6. Hasła jakich wiele podkreślające znaczenie wydarzeń z Girón (O.B.)
Przy wjeździe przywitał nas duży napis na jednym z domów Union de Jovenes Comunistas.
Znaleźliśmy casę i pomknęliśmy na plażę, licząc na wieczorną kąpiel w Morzu Karaibskim. Mocno się jednak zawiedliśmy, bo oprócz wraku okrętu desantowego z okresu inwazji na plaży zobaczyliśmy tylko miliony czarnych glonów, czyniących z wody czarną maź. Poleżeliśmy chwilę na plaży, co natychmiast wykorzystał plażokrążca, oferując nam pamiątki z drewna, które jak twierdził, wykonał własnoręcznie. Dziwnym trafem wyglądały identycznie jak setki przedmiotów, które wcześniej widzieliśmy w sklepach i stoiskach z wyrobami dla turystów, co ciekawe były tam tańsze. Pojawiła się też Kubanka, która bez zbędnych wstępów zapytała o prezenty albo pieniądze dla jej dzieci. Najodważniejsi z nas się wykąpali na krótko wskakując do ciepłego jak zupa morza i wróciliśmy do pobliskiej restauracji na posiłek. Przy kolacji zderzyliśmy się z kubańskością – barman przyjął od nas zamówienie, po czym... zapomniał przekazać tę informację do kuchni, wskutek czego odbyliśmy ponadgodzinny post, wypełniony tylko kolejnymi pysznymi drinkami Tiki Tiki (tak też nazywał się lokal). A oto przepis: mleko kokosowe, sok ananasowy, curaçao. Proporcje – jak tam komu pasuje. Możliwe, że było tam coś jeszcze, na przykład rum, bo na Kubie drink bez rumu byłby jak Fidel bez brody, czyli jakiś taki niekubański. Tiki Tiki było dobre, ale ryba, która wreszcie udało się wyprosić na kolację, z tego wszystkiego byle jeszcze na wpół żywa, co Wojtek wprawnym przyrodniczym okiem od razu wychwycił.
Wieczorem część poszła spać, a najsilniejsi postanowili poprowadzić poważną dyskusję o naszych dotychczasowych kubańskich spostrzeżeniach. Czekał nas kolejny bardzo ciekawy dzień w Playa Larga ...........
autorzy: W.Osiński i W.Doroszewicz

miércoles, 15 de agosto de 2012

13 sierpnia Fidel Castro skończył 86 lat ....


„Fidel, Fidel, co takiego ma on w sobie, że Amerykanie nie mogą sobie dać z nim rady?” – skandowali Kubańczycy w latach siedemdziesiątych. Nie tylko Amerykanie, ale i Rosjanie, kiedy był w stanie odważnie powiedzieć ówczesnym przywódcom radzieckim: ”Tu przelewa się nasza krew i to my będziemy decydować o przebiegu walk”. (Chodziło o interwencję kubańską w Etiopii).
Miałem okazję zwiedzić gabinet w Hawanie, z którego kierował własnymi oddziałami w tym odległym kraju.
Jedni go wychwalają, a drudzy widzą w nim dziekana dyktatorów, tyrana ciemiężącego bohaterski naród. Na Kubie nie znajdzie się jednak jednej ulicy czy placu, który by nosił jego imię. Jego ostatnie urodziny były też obchodzone bardzo skromnie. Kiedy z okazji 200-lecia niepodległości niektórych krajów latynoamerykańskich stu wybitnym intelektualistom latynoamerykańskim postawiono zadanie wyboru dziesięciu najwybitniejszych postaci w XIX i XX wiecznej historii regionu Fidela Castro postawiono obok Simona Boliwara. Decyzję argumentowano „skuteczną obroną niepodległości Kuby przed Stanami Zjednoczonymi”.   
„Rewolucja” to słowo, które będzie wypowiadał we wszystkich przypadkach. Widział w niej przede wszystkim uwolnienie się narodu spod dyktatury Batisty i zerwanie więzów łączących ówczesne elity polityczne ze Stanami Zjednoczonymi. Nigdy nie zapomni faktu, że delegacji kubańskiej na sesję Zgromadzenia Ogólnego ONZ, w roku 1959, hotele nowojorskie odmawiały pobytu i ostatecznie, delegacja musiała zamieszkać w murzyńskiej dzielnicy Nowego Jorku i że nie mógł spotkać się z przedstawicielami polityki i biznesu amerykańskiego.
W czasie wizyty w Polsce, w czerwcu 1972 roku, jego antyamerykańska fobia doprowadziła do  konsternacji. Gospodarze musieli się źle poczuć, kiedy podczas oficjalnych spotkań z ludnością Fidel Castro był w stanie zauważyć: „Nixonowi śpiewaliście „Sto lat”. Mnie – nie.
Czyżbyście mi źle życzyli?” Górnicy zebrani w katowickim spodku zamarli. Nastąpiła cisza, którą po pewnym czasie przerwał sam Fidel obciążając tłumacza za złe tłumaczenie jego wypowiedzi. Potrzeba udowodnienia dobrej kondycji fizycznej wyraziła się w Krakowie w zorganizowaniu meczu koszykówki z udziałem koszykarzy Wisły Kraków.
Przekonanie o tym, że „wszystko potrafię” przynosiło niejednokrotnie katastrofalne efekty. Przykładem pomysł „intensywnego pastwiska” zaimportowany z Francji.
Zafascynowany chemią, posiadał własne laboratorium, w którym przeprowadzał różne eksperymenty. Jeden z nich, dotyczył wyprodukowania miodu pitnego z doskonałego jakościowo miodu produkowanego w rodzinnym gospodarstwie Castrów, zarządzanego przez brata Ramona (na marginesie: matka Fidela powiedziała mu, że nigdy mu nie wybaczy tego, że upaństwowił ich własność rodzinną). Otóż, starania nie przynosiły efektu i pozostając pod wrażeniem polskich dwójniaków i trójniaków postanowił wysłać do Polski pracownika INRA (Narodowego Instytutu Reformy Rolnej) z zadaniem uzyskania odpowiedniej receptury od producentów lubelskich.
Uwielbiał wedlowskie „ptasie mleczko”.
Bez względu na ostateczną ocenę osoby Fidela Castro i to, czy historia mu przebaczy czy też nie, bez niego inna byłaby nie tylko historia Kuby, ale całej Ameryki Łacińskiej.

autor: Lech Miodek
wieloletni parcownik MSZ
wiecej na http://quovadiskubapl.blogspot.com/p/zespo.html

viernes, 10 de agosto de 2012

"Dzienniki rowerowe" cz. 9, 1 kwietnia 2012 (z La Lanza do Jaguey Grande)

Witamy po niewielkiej przerwie na łamach dzienników rowerowych. Pauzie spowodowanej różnorodnymi czynnikami, również natury zawodowej.
Przepraszamy tych wszystkich, którzy z niecierpliwością czekali na kolejne odcinki rowerowych sprawozdań opisujących kubańską rzeczywistość. Jednak jeśli zwróciliście Państwo uwagę, w międzyczasie postowaliśmy na tematy nawiązujące do najświeższych wydarzeń politycznych na Kubie.

"Dzienniki rowerowe" cz. 9, 1 kwietnia 2012 (z La Lanza do Jaguey Grande)

Pomimo, że był to dzień psikusów chyba nikt z nas zafascynowanych otaczającą nas rzeczywistością nie pamiętał o prima aprylis. Tego ranka, po dosyć intensywnym poprzednim dniu bogatym również w przeżycia kulinarne (skubanie kur i pieczenie) i sportowe (kubańskie domino w parach) nie przewidzieliśmy jednego – że na prawdziwej kubańskiej wsi koguty zaczynają piać nie o 5 rano, tylko... 1.30 w nocy. To nie przesada, kładąc się spać, słyszeliśmy co kilkadziesiąt sekund wrzask któregoś z tych pseudo ptaków. Po krótkim śnie od razu wiedzieliśmy, że jesteśmy na wsi.

Fot. 1. Nasz dom w La Lanza
 
 Do piania kogutów dołączyło szczekanie psa, gdakanie kury, muczenie krowy i chrumkanie świnek. Na szczęście obyło się bez brzęczenia komarów. Do naszej izby w kubańskim bohio (wiejska chata), wiedzione zwierzęcą ciekawością, wturlały się kolejno: szary kurczak, czarna i kulawa kura i czarno-biały pies.
Pies nie zauważył kulawej kury i usiadł na niej. Kura była chyba nie tylko kulawa, ale i niema, bo grzecznie czekała aż pies po czterech sekundach się zorientuje, że popełnił faux pas i usiądzie gdzie indziej.

 Mieliśmy doić krowę i Ewelina się nawet za to zabrała, ale krasula miała cielaka i była trochę zestresowana. Trochę mleka jednak udało się z niej jednak wycisnąć i tradycyjne café con leche na śniadanie miało wyjątkowy wymiar.


Fot. 2. Nauka dojenia krowy w La Lanza
Towarzyszenie naszym gospodarzom w codziennych czynnościach z pewnością przyczyniło się do większej otwartości całej rodziny, którą mieliśmy okazję tego ranka poznać. Spędziliśmy jeszcze parę godzin na rozmowach z naszym gospodarzem i jego bratem, podziwiając również skonstruowany przez nich trzykołowy pojazd, który jak podkreślali jest niezbędny w prowadzeniu tego gospodarstwa rolnego, nastawionego głównie na hodowlę bydła z przeznaczeniem na mleko i mięso.

Fot. 3. Trójkołowy pojazd naszego gospodarza (autor: O. Barboza)


Na Kubie rolnicy są zobowiązani do sprzedaży państwu całego mięsa, nawet w przypadku padnięcia bydła a handel wołowiną jest surowo zabroniony i podlega karze kilku lat więzienia. Z tego też powodu czarny rynek obrotu wołowiną kwitnie, chociaż jest bardzo zakonspirowany. W trakcie naszej podróży kilkakrotnie opowiadano nam o tym procederze.
Fot. 4. Ostatnie zdjęcie w La Lanza
No cóż, wszystko co piękne kiedyś musi się skończyć. Po serdecznym pożegnaniu z naszym Guajiro pojechaliśmy dalej do Jaguey Grande, już autopistą, czyli autostradą. Ciągle pustą, ale gorącą i z 30-kilometrowym odcinkiem bez cienia i bez cafeterii, gdzie można by odpocząć i napić się czegoś zimnego.

Fot.5: W drodze do Jaguey Grande
To było prawdziwe wyzwanie dla naszych organizmów. Wszyscy jednak przetrwali, za to Monika dostąpiła zaszczytu wymiany przebitej dętki – pierwszej i na szczęście ostatniej podczas całej naszej wyprawy, co uważamy za duży sukces, jak na 18 rowerowych dni, ponad 700 kilometrów, siedem osób i czternaście kół. 



Fot. 6: Cytrusowy sad w drodze do Jaguey Grande (autor: W.Doroszewicz)

Wzdłuż tych kilkudziesięciu kilometrów jazdy jak na patelni, po naszej lewej stronie jazy czyli północnej - mogliśmy oglądać sady cytrusów (w większości porzucone) - limonek, pomarańczy i grejpfrutów, które intensywnie uprawiano w latach 70. i 80. W latach 90. tereny te zostały dotknięte głębokim kryzysem gospodarczym (podobnie jak reszta wyspy). Niektóre z przedsiębiorstw przetwórstwa owocowego a także cukrownie (jak Austrialia - widniejąca na tablicy informacyjnej, zdjęcie nr 5) zostały zamknięte a ludność zmuszona była do emigracji z tych obszarów. Dzisiaj ziemie te są rekultywowane a w miejsce cytrusów często sadzi się drzewa mango i gujawy.

Fot. 7: Zielona gujawa (autor: W.D)

Po przeciwnej stronie jezdni natomiast rozciągała się wzdłuż drogi północna granica Ciénaga de Zapata, największego obszaru bagiennego na Karaibach - rezerwatu biosfery.

Fot. 8: Północna granica Cienaga de Zapata

Ostatnie kilometry przed Jaguey Grande przebyliśmy w szybkim tempie i pod dużą presją zbliżającej się burzy. Opatrzność znów nad nami czuwała, bo woda z granatowego nieba polała się szerokim strumieniem tuż po tym, jak ostatni członkowie naszej kolumny znaleźli się pod dachem przydrożnej stacji benzynowej.

 Liczyliśmy na to, że odnajdziemy w tej 100 tysięcznej miejscowości, po ponad 20 latach braku kontaktu, znajomego Kasi. I tak się stało. Po godzinie odebrał nas stamtąd Don Pedro (carramba, jak trudno go było zrozumieć) i zabrał nas do swojego domu, nakarmił, wysuszył i udzielił schronienia.
Ten głęboko wierzący w ideały rewolucyjne człowiek odkrył przed nami inny sposób percepcji kubańskiej rzeczywistości i pokazał, że na Kubie jest wiele osób takich jak on - żyjących w przekonaniu że rewolucja kubańska nie tylko nie poszła na marne ale nadal trwa.

autorzy: W. Osiński i K.Dembicz

viernes, 3 de agosto de 2012

"Na rzecz lepszej i możliwej Kuby" (Por una Cuba mejor y posible)


Tak zatytułowany został list otwarty, a w zasadzie odezwa skierowana do rządu kubańskiego ale również do opinii międzynarodowej.
Podpisana przez kilkadziesiąt osób, w tym intelektualistów, artystów i opozycjonistów z Kuby i zagranicy (Yani Sánchez, Carlos Alberto Montaner, Manuel Cuesta Morua), ma na celu nawoływanie do stworzenia płaszczyzny do wewnętrznej debaty na temat Kuby. Pomimo, że zawiera wiele bardzo wyidealizowanych postulatów, jeden elementem powinien zwrócić szczególną uwagę - to przekonanie, że Kuba znajduje się w przełomowym dla niej momencie.
Czytając nasze "dzienniki rowerowe" takie wrażenie Szanowni Czytelnicy mam nadzieję odnieśli. Przyczynia się do tego coraz mniejsze zaangażowanie młodych Kubańczyków w działalność polityczną i niewielka ich wiara (albo wręcz jej brak), że rewolucja jeszcze może coś zmienić w kraju. Jednocześnie powolny ferment dokonuje się za sprawą wprowadzanych zmian gospodarczych i urynkawianiu niektórych obszarów gospodarki Kuby.
A o przyszłym kierunku zmian powinni, jak stwierdzają autorzy listu, decydować sami Kubańczycy - ci mieszkający na wyspie jak i poza nią, podejmując pluralistyczny dialog w warunkach poszanowania praw człowieka i wolności obywatelskich.
Apel wzywa do pokojowych działań, bez rozlewu krwi zarówno ze strony opozycji jak i rządzących. Podkreśla, że Kuba powinna byś suwerennym państwem, wolnym od obcych wojsk i baz wojskowych a jej obywatele powinni zdecydować o przyszłości bazy Guantánamo. Poruszenie kwestii baz wojskowych to zapewne reakcja na doniesienia o zainteresowaniu Rosji ponowną instalacją na Kubie obiektów wojskowych.
Apel kończy stwierdzenie: "Ostrzegamy, że nie tylko lepsza Kuba jest możliwa ale również taka jaką znamy teraz albo gorsza. Decyzja należy do samych Kubańczyków. Przyszedł czas na merytoryczne decyzje"
Czy rzeczywiście społeczeństwo Kuby jest gotowe na jakiekolwiek zmiany? Przez dziesiątki lat starając się stawić czoła permanentnemu kryzysowi gospodarczemu z jednym celem, 'załatwić' podstawowe produkty domowe, może zapomniało że istnieją jeszcze inne marzenia do osiągnięcia niż tylko wyjazd z wyspy (o czym myśli wielu młodych ludzi na Kubie).
 
Apel dostępny na  http://www.elnuevoherald.com/2012/08/02/1266519/intelectuales-y-opositores-hacen.html

miércoles, 25 de julio de 2012

Obchody 26 lipca / 26 de julio w cieniu ostatnich wydarzeń


Czy ostatnie wydarzenia przyćmią obchody ataku na koszary Moncada przeprowadzonego 26 lipca 1953 roku przez grupę uzbrojonych mężczyzn pod dowództwem Fidela Castro? Chociaż dzieli nas rok od okrągłej 60 rocznicy wydarzenia, które dało początek politycznemu ruchowi o nazwie Movimiento 26 de Julio i legitymizowało dalsze działania braci Castro, to każda ze zbliżających się rocznic jest uroczyście świętowana. Na ulicach Hawany i innych miast Kuby tego dnia obok politycznych manifestacji mają miejsce przemarsze przypominające zabawy karnawałowe.
Tym razem jednak Kuba zdaje się żyć kilkoma całkowicie różnymi sprawami:

I. W pierwszej kolejności, przynajmniej jej mieszkańcy, debatują nad czekającymi ich zmianami fiskalnymi, które z pewnością sprawią, że Kuba coraz bardziej oddalać się będzie od modelu państwa opiekuńczego odciążając rząd i gospodarkę Kuby z obowiązku utrzymywania społeczeństwa i gospodarki ale jednocześnie obciążą zobowiązaniami podatkowymi zwykłych obywateli i raczkującą przedsiębiorczość kubańską. Dzisiaj (25 lipca) Zgromadzenie Narodowe Kuby przyjęło nowe prawo podatkowe. Wśród zaaprobowanych zmian są między innymi te dotyczące: wprowadzenia podatku dochodowego (na razie nie dotyczy zarobków w sferze publicznej), wprowadzenia podatków od transakcji kupna, opodatkowania użytkowania plaż, lasów i innych terenów. W sumie wprowadzono 19 zmian podatkowych i 6 dotyczących opłat dodatkowych (w tym celnych i na rzecz rozwoju terytorialnego).
Zatwierdzone ustawy pokazują jak mało przewidywalny i nieprzygotowany był i jest rząd Kuby na 'nowe' zjawiska gospodarcze, które sam wywołał. Zwalniając ponad 350 osób ze stanowisk publicznych i stwarzając minimalne warunki do uruchomienia prywatnej przedsiębiorczości stworzył sferę działalności gospodarczej, na którą on sam i społeczeństwo kubańskie jest jeszcze mało przygotowane.
Żywiołowy rozwój dużej liczby punktów usługowych, w tym gastronomicznych wyłączył częściowo spod kontroli państwa pewną sferę życia Kubańczyków ale także stworzył zagrożenia, w tym sanitarne, dla ludności. Te ostatnie z pewnością dały o sobie znać w powstaniu ognisk cholery we wschodniej Kubie.

II. Tym drugim wydarzeniem żyje z pewnością wschodnia Kuba i władze Kuby. Kuba ostatni raz walczyła z epidemią cholery w 1882 roku a ostatnie odnotowane ogniska tej choroby były rejestrowane w 1959. Chociaż zagrożenie wybuchem epidemii cholery  nie zostało nagłośnione, z pewnością z obawy na spadek ruchu turystycznego na wyspie, to jest bardzo niepokojące i pokazuje jak mało stabilna jest sytuacja sanitarna na Kubie - wyspie o permanentnym kryzysie gospodarczym.

II. Trzecim ważnym wydarzeniem, które bardziej wstrząsnęło międzynarodową opinią publiczną i opozycją na Kubie niż samym społeczeństwem Wyspy, jest śmierć dysydenta kubańskiego Osvaldo Payá Sardiñas. Twórcy Movimiento Cristiano Liberación, uhonorowanego nagrodą Saharova, ale przede wszystkim promotora i orędownika zjednoczenia rozbitej i często skłóconej kubańskiej opozycji. W 2002 roku odważył się zmobilizować ponad dziesięć tysięcy osób, które podpisały się pod przedstawionym parlamentowi kubańskiemu Projektem Varela który miał na celu przeprowadzić w państwie zmiany demokratyczne i zobowiązać rządzących do przestrzegania praw obywatelskich na Kubie. Po tej spontanicznej akcji obywatelskiej prześladowania wobec opozycji wzmogły się a kulminacją były aresztowania w marcu 2003 roku znane jako 'czarna wiosna'.
Trudno będzie dojść prawdy: czy był to wypadek czy nie? Należy liczyć na to, że osoby które  towarzyszyły Oswaldo Payá w podróży i przeżyły (obywatel Hiszpanii i obywatel Szwecji) po powrocie do swoich krajów, nie będąc pod presją władz kubańskich,  opowiedzą co rzeczywiście się wydarzyło.
Ja udostępniam poniżej dwa linki jeden do artykułu el Nuevo Herald na ten temat
i drugi do strony dziennikarza radiowego z Bayamo Davida Rodrigueza, który podobno sfotografował miejsce zdarzenia
Od siebie mogę dodać, że pomimo dogodnego stosunku liczby pojazdów do szerokości dróg na Kubie, nie należą one do najbezpieczniejszych i z pewnością nie są przystosowane do jazdy z dużymi prędkościami do których my Europejczycy jesteśmy przyzwyczajeni.

Te trzy wydarzenia, które miały miejsce w ostatnich dniach pokazują jak wiele elementów może wpływać na rozwój sytuacji na wyspie.
Pomimo, że dwa z wymienionych wydarzeń są tragiczne i z pewnością dotykają części społeczeństwa wyspy to moim zdaniem obchody rocznicy ataku na koszary Moncada odbędą się jak co roku. Tłumy wylegną na ulice, raczej nie z pobudek ideologicznych a jedynie chcąc skorzystać z okazji do zapomnienia przygnębiającej sytuacji gospodarczej. Jak śpiewała Celia Cruz ".... la vida es un carnaval".

autor: Katarzyna Dembicz

martes, 19 de junio de 2012

"Dzienniki rowerowe" cz. 8, 31 marca 2012 (z Pinar del Rio do Nueva Paz i La Lanza)


Znaleźliśmy się w lekkim niedoczasie i trzeba było skorzystać z pomocy koni. Mechanicznych. Mieliśmy do szybkiego przejechania 180 kilometrów do Nueva Paz, a mimo naszego dobrego tempa podróży w jeden dzień było to niemożliwe. Nueva Paz leży, w zasadzie, na granicy Ciénaga de Zapata - rezerwatu biosfery i największych na Karaibach terenów podmokłych.
Zamówiliśmy zatem ciężarówkę. To znaczy tak nam się wydawało, że zamówiliśmy ciężarówkę, bo zanim zajechała przed naszą kwaterę, nikt jej nie widział. Tym większe było nasze zdziwienie, gdy ujrzeliśmy coś w rodzaju powiększonej starej Warszawy kombi. Do tego miało wejść siedem osób plus kierowca, siedem kompletów sakw i siedem rowerów?!
Nawet gdy kubański drajwer z pomagierem gorąco zapewniali nas, że wieźli już kiedyś osiem rowerów, nie wierzyliśmy im. Tyle, że nie mieliśmy innego wyjścia. Trzeba było zacząć działać.

fot. 1. Nasz Cadillac rocznik 1946 (autor: Monika Świetlik)

Okazało się, że w środku są aż trzy rzędy kanap, więc miejsca dla ludzi wystarczy. O dziwo, sakwy też pomieściły się w bagażniku. Zostały rowery. Ustawiliśmy je do góry kołami, ścisnęliśmy, przywiązując sznurkiem i czymtamsiętylkodało do ramy na dachu. One się trzymały! I były stabilne.

Fot. 2: Tuż przed wyjazdem do Nueva Paz (M.Ś)
 W czasie jazdy zleciała nam tylko jedna rzecz – podróż i to szybko. I jeszcze coś – to było nasze rekordowe auto. Cadillac rocznik – uwaga, uwaga – 1946!! Jechaliśmy 66-letnią furą! Ze średnią prędkością na autostradzie około setki (to znaczy tak nam się wydawało, bo prędkościomierz wysiadł podobno w połowie lat 80.). Sekretem był fakt, iż miał zmieniony silnik. Większość z tych zabytkowych samochodów, żeby nadawały się do transportu towarów i osób, i był on opłacalny, ma zmieniane na dieslowe silniki, z radzieckich albo czeskich ciężarówek. Rzadko już, chociaż cały czas jest to możliwe, można spotkać takie cudo z oryginalnym silnikiem.




W Nueva Paz wylądowaliśmy po południu, wywołując w tym sennym i zapomnianym przez międzynarodowy ruch turystyczny miasteczku sporą sensację. 

Fot. 3: Nueva Paz (autor W. Osiński)
Obstąpiła nas gromada dzieciaków, które jednak o turystyce już co nieco wiedziały, bo po chwili nieśmiałości najodważniejszy zapytał o dolara. Zamiast tego dostał paczkę gum do żucia. Mocnych, miętowych. Razem z dwoma równie nieletnimi kompanami wpakowali sobie całą zawartość do buzi i po kilku sekundach gorzko tego pożałowali, a zbyt mocna dla kubańskich podniebień guma błyskawicznie znalazła się na chodniku. Inni małoletni pokazali nam, że z drzewa, pod którym pakowaliśmy sakwy po wyjęciu ich z auta, można zrywać całkiem smaczne owoce, które odpowiednio rozbite i po zdjęciu łupiny okazało się że smakują jak migdały. Te drzewa nazywane tu almendros czyli migdałowce są niczym innym jak mirtowcami (combretaceae).

Fot.4: Co to takiego? zastanawia się mgr Doroszewicz (fot. W. Osiński)
Co jeszcze ciekawego zobaczyliśmy w Nueva Paz? 
 
Fot. 5: Kino Wolność w Nueva Paz (W.O.)
Przede wszystkim poznaliśmy ciekawych ludzi, których wyobrażenie o świecie odbiegało od tego, które poznaliśmy w prowincji Pinar del Rio. Przyczyniło się do tego nie tylko życie na uboczu ale również większy udział Afroamerykanów i nękające lokalną społeczność bezrobocie.







Fot. 6: Idealny Bazar a może Idealny Rynek? (W.O.)
Beznadzieję dającej się zaobserwować sytuacji pogłębiał widok Cine Libertad, czyli kina Wolność, z którego już dawno wszyscy uciekli i teraz stało puste i nieczynne oraz Mercado Ideal (Idealnego Bazaru) ze smętnymi szarymi półkami i niewielkim, a na pewno nieidealnym wyborem towarów.
Porozmawialiśmy, zjedliśmy po bułce, wypiliśmy po bardzo zimnym piwie i pojechaliśmy dalej. A skoro już o tym złocistym trunku mowa, to na Kubie wypada całkiem przyzwoicie. Właściwie każda z degustowanych przez nas marek spełniała nasze europejskie normy smakowe, co w Ameryce Łacińskiej wcale nie jest powszechne (spróbujcie choćby peruwiańskich czy boliwijskich wyrobów). Najpopularniejsze piwa to Bucanero i Cristal. Są sprzedawane głównie w puszkach. To pierwsze ma dopisek „fuerte”, czyli mocne. Z innych piwnych nazw udało się jeszcze zapamiętać Bruję (czarownica), zaś napoje gazowane i wodę firmowało przedsiębiorstwo, zwące się Ciego Montero,

Fot. 7: Wszyscy piją Ciego Montero (W.O.)
co natychmiast z rozbawieniem sobie przetłumaczyliśmy na polski, zastanawiając się, kto w Polsce nazwałby firmę Ślepy Myśliwy.
Warto zatrzymać się przy opakowaniach po napojach gazowanych - różnych, których konsumpcja na Kubie najwyraźniej dynamicznie wzrasta a  przejawem tego jest ogólnie niewydolny system gromadzenia odpadów. Problem wszędobylskich śmieci towarzyszyć nam będzie przez kolejne etapy naszej podróży a im bliżej do największego kurortu turystycznego czyli Varadero, tym liczba dzikich wysypisk śmieci coraz większa.
Zaobserwowaliśmy również zbieraczy aluminiowych opakowań, lecz nie z troski o środowisko czy krajowy program recyklingu a ogólnie panującą inwencję Kubańczyków, którzy żyjąc w permanentnym kryzysie znaleźli również zastosowanie dla aluminiowych puszek, np. jako szklanki po uprzednim wycięciu wieczka.

Fot. 8: Bezdroża do La Lanza (Oscar Barboza)
Z Nueva Paz jechaliśmy boczną (jakościowo nawet bardzo boczną) drogą najpierw pośród  porzuconych plantacji trzciny cukrowej a potem nieużywanych pastwisk i porzuconych państwowych gospodarstw hodowlanych. Wszystko teraz leży odłogiem, gdzieniegdzie pasą się kozy i owce. Ziemia tu nie nadaje się na nic innego, pełna wapieni i piaskowców, które u nas z pewnością przydałyby się do ozdoby domów. Na Kubie zdaje się wschodzący rynek budowlany i nieruchomości, może w przyszłości doceni  drzemiący potencjał tego regionu.
Fot.9: Pełne kamieni pola
Na chwilę zatrzymaliśmy się w położonej w środku niczego hodowli koni. Stały tam trzy chude szkapy, tylko z nazwy będące ogierami reproduktorami. Ich stróż strasznie narzekał na nudę, więc z ochotą pogawędził z przybyszami zza oceanu.
Wieczorem dojechaliśmy do miejscowości La Lanza, gdzie udało się nam zrealizować kolejny wytyczony punkt: spędzić dłuższy czas z prawdziwymi guajiros (na Kubie tak określa się chłopów, rolników). Przenocowali nas na swojej fince (finca - gospodarstwo rolne), a radość z nawiązania znajomości uczciliśmy wspólną kolacją i grą w domino.
Fot. 10: My w La Lanza i domino - narodowa dyscyplina Kuby
Dwie żywe kury, którym trzeba było ukręcić łby, oskubać i upiec były głównym daniem tego wieczoru plus nasze polskie zapasy. Oscar y Wojtek dzielnie obdzierali z piór.

Fot. 11: Skubanie kur w La Lanza (M.Ś.)

Fot. 12. W. Osiński i O. Barboza i oskubane kury (M.Ś.)
W domino na Kubie gra się parami i możemy się pochwalić, że nie daliśmy plamy, po kilkunastu partiach notując wynik mniej więcej remisowy.
Tak minął nasz pierwszy wieczór na prawdziwej kubańskiej wsi.

by W. Osiński i K.Dembicz

viernes, 8 de junio de 2012

"Dzienniki rowerowe" cz. 7, 30 marca 2012 (Pinar del Rio)

To był dzień bez rowerów. Podzieliliśmy obowiązki i wyruszyliśmy w teren. Mniejsza część z nas została w Pinar del Rio realizując spotkania uprzednio umówione, pozostała "większa połowa" pojechała do Viñales - zawsze mając na względzie potrzebę realizacji zadań badawczych czyli wywiadów. Do bojowego zadania pozostającej trójki należało także załatwienie transportu na dzień kolejny, tak aby móc przemieścić się szybko z Pinar del Rio do Nueva Paz (czyli na skraj Ciénaga de Zapta) ale o tym dalej.
Fot. 1. Miasto Viñales (autor W. Doroszewicz)
Miasto Viñales, niewielkie i pełne turystów, jest bazą wypadową do zwiedzania najsłynniejszej kubańskiej doliny Viñales, znanej zarówno ze wspaniałych form ukształtowania terenu jakimi są mogoty, jak i podziemnych zjawisk krasowych oraz tradycyjnej uprawy tytoniu. Stąd pochodzi najlepszy tytoń.
Nasza taksówka okazała się chevroletem z 1951 roku. Za 25-kilometrową podróż z Pinar del Rio, przy ogłuszającej muzyce w oczywistym rytmie, zapłaciliśmy tylko po 1 CUC za osobę. 

Fot. 2. Stare samochody  - najbardziej popularny widok na Kubie

Dlaczego tak tanio? Ano dlatego, że te wszystkie stare samochody, których mnóstwo jest zwłaszcza w Hawanie i na zachód od stolicy (na wschodzie kraju było ich jakby mniej) jeżdżą na ropę, która na czarnym rynku kosztuje podobno 45 centów za litr. W związku z tym odradzamy korzystanie z nowoczesnych samochodów na rzecz tych wszystkich amerykańskich krążowników szos. Czasem rozklekotanych, gasnących przy próbie zatrzymania i z wiecznie otwartymi szybami, a jednak pełnych uroku i... całkiem wygodnych, ze skórzanymi kanapami. Do jednego auta wchodzi sześć osób (z kierowcą), a drzwi tych staruszków (większość pochodzi z lat 50.) należy zamykać ostrożnie i delikatnie, broń Boże trzaskać. Za to można się poczuć jak John Travolta w Grease albo coś w tym stylu.

Fot. 3. Dolina Viñales
W Viñales przechwycił nas kolejny taksówkarz, za rozsądną cenę (5 CUC za osobę) proponując kilkugodzinny rajd po najciekawszych obiektach okolicy. W ten sposób zwiedziliśmy dwie jaskinie (przez jedną z nich – Cueva del Indio – płynie rzeka), zobaczyliśmy pokaz tańca, śpiewu i gaszenia w spodenkach płonących drewnianych pałek, chyba największe na świecie graffitti wykonane na boku ogromnej skały, a z tarasu widokowego podziwialiśmy mogoty. 
Fot. 4. Cueva del Indio
Po powrocie do Viñales chcieliśmy wysłać kartki do Polski, ale punkt pocztowy czynny do 17 zamknięto po 16, więc skończyło się na wypisaniu pocztówek, naklejeniu znaczków.
Do Pinar wracaliśmy wesołym chevroletem z 1955 roku z wesołym kierowcą Rolando i .... wszystkim było bardzo przyjemnie. 
Fot. 5. Każde miejsce jest dobre dla interesującej rozmowy (M.Ś.)
W tym czasie Kasia, Oscar i Ewelina dokonywali umówionych wizyt. Naszymi rozmówcami byli Pedro Pablo Oliva - znany malarz i rysownik i NelsonSimon - pisarz i poeta.
Spotkanie z P.P Oliva w jego domu / warsztacie było ważnym doświadczeniem. Poznaliśmy wspaniałego człowieka, który przeżywa rozterki intelektualne związane z obserwacją otaczającej go rzeczywistości i przenosi te wrażenia na płótno i papier. Mieliśmy okazję poznać członków jego rodziny, co dało możliwość porównań owej percepcji rzeczywistości kubańskiej przez przedstawicieli różnych pokoleń. Kiedyś hołubiony przez władzę, dziś izolowany. Przedstawiając Fidela w swoich pracach jako zwykłego człowieka - śmiertelnika - poruszył temat tabu, niemożliwy w zasadzie do podjęcia przez Kubańczyków w debacie publicznej z wyłączeniem najwyższych sfer władzy. 
Fot. 6. El Gran Abuelo - najbardziej znane dzieło P. P. Olivy przedstawiające Fidela Castro


Sam dom, ze swoim mnóstwem wspaniałych obrazów, książek (jeszcze rok temu prowadzono tam otwartą bibliotekę) i kolorowym, z ukwieconym patio, zrobił na nas wielkie wrażenie. Spędziliśmy tu ponad cztery emocjonujące godziny. 
Fot. 7. Centrum Pinar del Rio (M.Ś.)
W tak zwanym międzyczasie trzeba było jeszcze wykombinować transport dla naszej siódemki z rowerami z Pinar del Rio do Nueva Paz. Oscar i Ewelina wybrali się więc w stronę terminalu Viazul zbadać możliwości przemieszczenia się z nietypowym bagażem. Wieści nie były zbyt pomyślne; poinformowano nas, że mogą nam pozwolić wejść z rowerami a mogą nie pozwolić, trudno przewidzieć. Za to koszt indywidualnego transportu zaproponowanego nam przez pracownika informacji turystycznej przekraczał nasze możliwości. Wracaliśmy trochę zgnębieni, kiedy zatrzymał nas rosły, czarnoskóry mężczyzna i życzliwie wypytał o to co nas trapi. Miał oczywiście remedium na naszą bolączkę – samochód który zabierze nas siedmioro, siedem naszych rowerów i siedem zestawów bagażu. Słowem, ciężarówkę. I to za rozsądne pieniądze. Która jeszcze przyjedzie po nas tam, gdzie mieszkamy. Niebiosa nam go zesłały! Po drodze usłyszeliśmy jeszcze kilka razy propozycje transportu – choć trudno powiedzieć skąd ci ludzie wiedzieli o naszym problemie. Kubańczycy są tak przedsiębiorczy, że czasem wystarczy, że problem pojawi się w Twoich oczach a oni już proponują Ci rozwiązanie.
Pozostało nam więc tylko oczekiwać rankiem obiecanej ciężarówki…

Wieczorem, podczas spotkania z Nelsonem Simonem mieliśmy okazję porozmawiać o tym co przeżywają dzisiejsi 40-50-latkowie na Kubie. Wielu z nich, dobrze wykształconych znających realia poza kubańskie, (w tym Nelson) jest oburzonych i pełnych żalu, że nie dane im było współuczestniczyć w kierowaniu krajem. Dzisiejsze elity władzy to w większości ludzie po 70 roku życia, którzy nie dopuszczali przez wiele lat pokolenia urodzonego i wychowanego w socjalizmie do kierowniczych stanowisk, do debaty na temat przyszłości kraju.
Czy to się zmieni? Każdy z rozmówców nie potrafił do końca z przekonaniem odpowiedzieć nam na to pytanie. Wszyscy potwierdzali, że jest to dobry moment bo ludzie chcą zmian i oczekują ich.

Fot. 8. Solenizantka

Wieczór należał do Moniki, która kończyła tego dnia... 18 lat. Było „Sto lat”, był tort z polską świeczką (trochę się wygięła w transporcie), były życzenia i smaczna kolacja. W przygotowania włączyli się nasi gospodarze, zwłaszcza gospodyni – z wykształcenia geograf, która studiowała także w Hiszpanii.
W ten sposób, osiągając zachodni przylądek naszego szlaku rowerowego, zakończyliśmy pierwszy etap podróży.

autorzy: W.Osiński, E.Biczyńska